– Cóż, nie… czuję się…
– Tak właśnie pomyślałem – przerwał Bradford, a jego głos robił się coraz bardziej gniewny. – Seth, rozmawialiśmy już o tym wcześniej i tak nie może być dalej.
– Wiem o tym, ale…
– Żadnych ale, Seth. Albo zjawisz się tu dzisiaj i poprowadzisz zajęcia, a także pozostałe wykłady w tym semestrze, albo zastanowię się, czy nie rozwiązać z tobą umowy o pracę.
Ridgeway słuchał oniemiały; czuł się winien tego, że rozczarował człowieka, który pomógł mu, kiedy stróże prawa wysłali go na przedwczesną emeryturę.
– Nigdy wcześniej nie widziałem ciebie w takim stanie – podjął Bradford już spokojniejszym tonem. – Zawsze byłeś gotów podjąć walkę, nigdy nie ustępowałeś. Kiedy lekarze stwierdzili, że nie dojdziesz do siebie po tamtej strzelaninie, nie poddałeś się. Kiedy policja nie przyjęła cię do służby, uznając za trwale niezdolnego, także się nie poddałeś. Widziałem, jak połykałeś książki jedną za drugą. Zawsze miałeś talent do filozofii, widziałem to, kiedy byłeś jeszcze na ostatnim roku studiów. Ale to, jak radziłeś sobie po doktoracie, było wręcz zdumiewające. Stałeś się świetnym wykładowcą, dlatego zaproponowałem ci posadę nauczyciela akademickiego. Masz duże doświadczenie życiowe, a to rzadko się zdarza u naukowców. Naprawdę nie chcę cię stracić. Ale musisz w końcu wziąć się w garść!
– Teraz jest inaczej – zaoponował Ridgeway. – Nie jestem już tym samym człowiekiem.
– Masz rację, cholera, nie jesteś! – wykrzyknął Bradford. – Skierowałeś tę furię przeciwko sobie, zamiast spożytkować ją w pracy.
– Gdybym tylko znał los Zoe…
– Cholera, człowieku, ona nie żyje! Musisz pogodzić się z tym i ruszyć do przodu. Jeśli bowiem tego nie zrobisz, będą dwa trupy. Powiedziałbym, że nadeszła już pora, byś sięgnął po swoją wiarę i wyciągnął sam siebie z tarapatów.
Nie wiedział, co odpowiedzieć, Bradford miał rację.
– Dzwonili wczoraj z banku. Pytali mnie jako twojego pracodawcę, czy zamierzasz sprzedać dom, czy może masz inne plany. Zalegasz ze spłatami hipoteki za sześć miesięcy.
Ridgeway jak przez mgłę przypominał sobie koperty. Ignorował je, podobnie jak resztę poczty, która wciąż przychodziła do niego pod adresem uczelni. Nawet nie przyszło mu do głowy zawiadomienie urzędu pocztowego, że wrócił ze Szwajcarii. Uzbierały się już solidne zaległości. Zamierzał zapłacić wszystkie rachunki, zwłaszcza hipotekę, gdyż od tego zależała możliwość sprzedaży domu. A musiał go sprzedać; w domu straszył duch Zoe. Nigdy jednak nie spotkał się z żadnym z agentów, gdyż wiedział, że jeśli to zrobi, będzie musiał wejść do domu, a to go przerażało.
Dom żył pamiątkami tych lat, które on i Zoe spędzili razem. Sprzedaż byłaby równoznaczna z przyznaniem, że lata te dobiegły końca. Ale musiał coś zrobić. Opuszczony dom stawał się celem wandali; jak dotąd zdarzyły się trzy takie incydenty.
– Tak – odparł chropawym głosem. – Staram się teraz sprzedać wszystko. Zadzwonię do nich. Tony…
– Tak?
– Przykro mi, że do ciebie zadzwonili. Przykro mi, że za wracali ci głowę moimi kłopotami. Ja… – przerwał w pół słowa, poczuł bowiem, że jacht się zakołysał.
Dobry żeglarz zna wszystkie ruchy i odgłosy swojej łajby, zna sposób, w jaki płynie z wiatrem, na fali i rozpoznaje, kiedy ktoś wchodzi na pokład. Teraz też nie miał wątpliwości, że ktoś ostrożnie wszedł na pokład Walkirii.
– Czy mogę oddzwonić do ciebie później, Tony?
– Nie, Seth, chcę wyjaśnić teraz wszystkie sprawy. Chcę… Usłyszał delikatne pukanie.
– Tony, ktoś tu jest przy drzwiach. Muszę… Delikatne pukanie przemieniło się w bardziej natarczywe.
– Posłuchaj Tony, możesz zaczekać minutę?
– Nie, do jasnej cholery. Nie zamierzam pozwolić ci kolejny raz się wymknąć. Jeśli się rozłączysz, wyrzucę cię na bruk.
Stukanie było coraz głośniejsze. Ridgeway odłożył słuchawkę i odwrócił się w kierunku rufy. Ruszył w stronę zejściówki, zatrzymał przy pulpicie nawigacyjnym i wyciągnął magnum marki Smith &Wesson kaliber 9 mm. Nie miewał zbyt wielu gości, zwłaszcza o godzinie ósmej rano, podczas grudniowego sztormu. Był jednak przygotowany. Nie wezmą go tak łatwo jak Zoe. Wsunął pistolet do głębokiej prawej kieszeni szlafroka i zaciągnął mocniej w talii pasek. Rozległo się gwałtowne walenie.
– Już dobrze, już dobrze – zawołał, wchodząc po schodach.
Chwycił rączkę włazu i odciągnął go nieco. W szczelinie zawył lodowaty wiatr, niosąc ze sobą zapach deszczu. Na zewnątrz, pod ochronnym daszkiem dostrzegł kobietę mniej więcej w jego wieku, o błyszczących oczach, które wydawały się jednak stare – jak gdyby widziały zbyt wiele. Wiatr smagał jej krótkie blond włosy i szarpał połami płaszcza z wielbłądziej wełny poplamionego kroplami deszczu. Za nią stał potężny mężczyzna w uniformie szofera, trzymający w jednym ręku parasolkę, w drugim krótki pistolet maszynowy. Broń trzymał za rękojeść, jakby od niechcenia, z lufą skierowaną w stronę pokładu, nie mierząc w nikogo konkretnego.
Ridgeway poczuł w gardle suchość. Na moment zamarł, ale chwilowe poczucie strachu odpędziła myśl o Zoe, a także o Tonym Bradfordzie i religijnych dogmatach.
Powoli sięgnął ręką po broń, wyciągnął ją z kieszeni szlafroka i trzymał z boku, poza polem widzenia, gotów w razie czego przestrzelić deski pokładu. Pociski bez trudu przejdą przez deski, szofera i pawęże, wciąż zachowując tyle impetu, żeby zabić.
– Panie Ridgeway? – Głos kobiety był grzeczny, łagodny i nie niósł w sobie zagrożenia.
– Tak?
Któż, do diabła, mógł pojawić się na jego łodzi uzbrojony w pistolet maszynowy? Ktoś, kogo kiedyś aresztował? Podświadomie usiłował przypomnieć sobie twarz kobiety lub szofera, dopasować je do twarzy ludzi z cel aresztu lub z sali sądowej.
– Nazywam się Rebeka Weinstock – powiedziała kobieta, wyciągając do niego długą kościstą dłoń. – Czy mogę wejść? Tu na zewnątrz nie jest specjalnie przytulnie.
Dostrzegła spojrzenie Ridgewaya skierowane na szofera.
– To jest Benjamin, mój kierowca i ochroniarz. Benjamin skinął głową i lekko się ukłonił, co wyglądało komicznie, zważywszy na broń trzymaną w ręku.
– Moje życie było już wielokrotnie zagrożone – wyjaśniła kobieta – dlatego towarzyszy mi Benjamin. Nie chodzi o pana.
Wciąż nieprzekonany Ridgeway spoglądał podejrzliwie to na Rebekę, to na Benjamina.
– Nie przywykłem do widoku pistoletów maszynowych z rana.
Na twarzy Rebeki pojawił się wyraz rozdrażnienia.
– Czy mogę jednak prosić pana o schronienie? Propozycji, jaką mam dla pana, z reguły nie dyskutuje się w progu.
– Tylko pod warunkiem, że ten pani Benjamin opuści moją łajbę wraz z przenośną armatą.
Odwróciła się i kiwnęła głową w stronę szofera.
– Idź i zaczekaj w samochodzie. Jest mało prawdopodobne, żeby zaatakowali z wody.
Benjamin spojrzał gniewnie na Ridgewaya i z niepokojem na swoją chlebodawczynię.
– No idź – nalegała Rebeka. – Pan Ridgeway nie skrzywdzi mnie.
Szofer, wciąż jeszcze pełen wątpliwości, wsunął pistolet maszynowy pod płaszcz i przeszedł na pomost. Stał tam przez moment, potem wyciągnął z kieszeni walkie-talkie.
– Proszę to wziąć, panno Weinstock. Będę na podsłuchu w limuzynie. W razie czego proszę mnie wezwać. – Podał krótkofalówkę i odszedł.
Ridgeway obserwował, jak podchodzi stromym trapem, a potem odwraca się i przez chwilę jeszcze spogląda w ich stronę. Rebeka kiwnęła ręką, a Benjamin otworzył drzwi auta, wsiadł do środka i zamknął je z trzaskiem.