Czoło Zoe pokrywały głębokie bruzdy, kiedy zmagała się nad przywróceniem skradzionych dni, ale wysiłki były bezskuteczne.
– Cholera – mruczała pod nosem, ciężko dysząc.
Nic nie zyskiwało ostrości poza słabymi, pierwszymi wspomnieniami głosu Thalii, mówiącej, iż powinni zapewnić jej doświadczoną pomoc w systematyzowaniu danych, ich katalogowaniu oraz szacowaniu wartości dzieł sztuki, jakie zrabowali z rezydencji Williego Maxa.
– Dajcie jej szansę – usłyszała niski, kojący głos Thalii, do biegający gdzieś z półmroku, kiedy ocknęła się po raz pierwszy. – Posłuchajcie… jeśli to się nie powiedzie, zawsze możecie odesłać ją do Rygi w beczce z ropą. Ale na razie jej ręce i głowa bardziej mi się przydadzą wciąż połączone z jej tułowiem.
Kochana Thalia.
Pogrążona w zaimprowizowanej ciszy Zoe kołysała się na łóżku, usiłując ponownie odzyskać utracone wspomnienia. Zamiast tego dojrzała twarz Setha. Ale portret utrwalony w jej umyśle zaczął stopniowo blaknąć, niczym zdjęcie pozostawione na słońcu. Upływające miesiące powoli rozmywały rysy. Kiedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że jego obraz zanika w jej pamięci, rozpłakała się. Później jednak wydarzyło się coś dziwnego. Równie prędko jak zamazywały się rysy twarzy, wyostrzał się obraz jego oczu. Teraz widziała już nawet najdrobniejsze żyłki i plamki na tęczówce. To tak jakby artysta narysował na płótnie szkic twarzy, ale farbę nałożył jedynie na oczy.
To jednak w zupełności jej wystarczało. Gdy siedziała tak, rozmyślając o nim, uświadomiła sobie, że te oczy zawsze jej wystarczały, bowiem w pełni go odzwierciedlały. Nauczyła się patrzeć w oczy Setha, jak inni patrzą w niebo, żeby przepowiedzieć pogodę. Jego oczy miały tyle samo odcieni: były ciemnoniebieskie, kiedy pogrążał się w myślach, szare, gdy zapracowywał się na śmierć, turkusowe, kiedy popadał w smutek lub melancholię oraz głęboko, niemal czysto zielone, gdy ich miłosne uniesienia dobiegały kresu.
Wspomnienia napływały niczym fala powodziowa, wywołując poczucie straty niemal równie bolesne, co cierpienia ostatnich miesięcy. Usiłowała przypomnieć sobie jego głos albo poczuć dotyk jego dłoni na piersiach, on jednak zniknął. Całkowicie. Pozostały tylko oczy. Znów starała się powstrzymać łzy. Tak bardzo go pragnęła.
Odchyliła głowę do tyłu, walcząc z przygnębieniem i rozpaczą, starała się rozładować napięcie, masując dłońmi kark. Otworzyła oczy. Nad głową widziała belki stropowe oraz zardzewiałe żelazne rury i dysze przeciwpożarowych zraszaczy. Kątem oka dostrzegła ruch. Odwróciła głowę i zobaczyła, że drzwi powoli się otwierają. Szybko wyciągnęła zatyczki z uszu i wstała. Strażnik przystanął na moment w progu. Ogromny niczym pień drzewa mężczyzna, którego ręce i nogi wydawały się zbyt krótkie w stosunku do wielgachnego korpusu ciała, dosłownie wypełnił otwór drzwiowy, a papierowa torba z jedzeniem na wynos od Móvenpicka, w której znajdowała się jej kolacja, niemal całkowicie niknęła w jego kolosalnej dłoni.
– Witamy w Chez Bastille, jestem Andre, twój maitre d’hotel – powiedziała Zoe, wiedząc doskonale, że olbrzym mówił wyłącznie po rosyjsku. – Czy zamawia pan stolik dla jednej osoby?
Wielkolud jak zawsze uniósł jedną krzaczastą brew, spoglądając na nią podejrzliwie, potem przystąpił do lustracji pomieszczenia. Dał jej znak ruchem głowy; Zoe przeszła do przeciwległego narożnika celi i stanęła przy nogach łóżka, obok nocnika, mężczyzna tymczasem postawił torbę zjedzeniem na zdezelowanym biurku. Potem dokładnie obejrzał pomieszczenie, szukając jakichkolwiek śladów próby ucieczki. Rzucił jej na koniec krótkie, triumfujące spojrzenie i ruszył w stronę drzwi. Zamiast jednak wyjść natychmiast, jak robił zazwyczaj, stanął z boku i skinął głową.
Chwilę później w drzwiach pojawiła się Thalia Jastrubinecki, ze srebrną tacą w ręku, na niej stał porcelanowy serwis do herbaty. Obok pięknego dzbanka leżała torba zjedzeniem również od Móvenpicka.
– Pomyślałam sobie, że możemy podyskutować na temat postępów prac nad twoimi ekspertyzami – powiedziała Thalia, wskazując głową na komputer. Puściła oko do Zoe, pode szła do szafki na dokumenty i postawiła na niej tacę.
Zoe zmarszczyła czoło. Z powodu braku książek i czasopism sporą część wolnego czasu – był to efekt przymusowego odosobnienia – spędzała przy starym komputerze z procesorem 486, a to pozwalało jej przenosić się z obskurnej celi w pełen znajomego komfortu i piękna świat sztuki. Całe godziny spędzała na przepisywaniu notatek z oględzin przeprowadzanych dzień wcześniej, dokumentując to, co zdołała odkryć, i tworząc świadectwa pochodzenia najlepsze z możliwych. W duchu jednak gnębił ja niewyjaśniony niepokój. Thalia rzadko kiedy składała jej wizyty i zawsze po to tylko, żeby zostawić jakąś książkę lub dokumenty. Nigdy nie wpadała na dłużej. Coś było nie tak.
– Cóż – powiedziała Zoe ostrożnie. – Nie mam tego dużo więcej, niż miałam dzisiaj rano, gdyż zazwyczaj pracuję dopiero po kolacji.
Dobrze więc, zjedzmy wpierw coś! – powiedziała Thalia z autentycznym entuzjazmem, który z reguły rezerwowała wyłącznie dla wielkich dzieł sztuki oraz dla… jedzenia. Była to kobieta wysoka, o obfitych kształtach, miała czterdzieści parę lat, długie, kręcone, rude włosy oraz łagodne rysy twarzy. Jej ojciec, starszy wiekiem marszand z Mińska, zadłużył się po uszy u lichwiarzy z moskiewskiej mafii, a potem zaczął zalegać ze spłatami. Mafijni bonzowie, zamiast torturować starca, co zwykle czynili, zmusili go do prowadzenia wspólnych interesów, wykorzystując jego dawne oficjalne kontakty do przemytu skradzionych dzieł sztuki i antyków. Proceder ten doprowadził ich w końcu do skarbów zgromadzonych w Kreuzlingen, a pracę nad nim i powierzono Thalii. Olbrzymi strażnik wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Rygiel zasunął się z trzaskiem, nie pozostawiając złudzeń.
– Cóż za podejście – skomentowała Thalia, spoglądając na drzwi; mówiła z nowojorskim akcentem. Potem rozejrzała się powoli po pomieszczeniu.
– Naprawdę powinnaś coś zrobić z tym miejscem. Większość krewnych Thalii to byli rosyjscy Żydzi, którym za czasów prezydentury Jimmy’ego Cartera wydano wizy wyjazdowe. Jedynie jej owdowiały ojciec zrezygnował z wyjazdu. Był już słabowity i nie wyobrażał sobie życia bez sztuki. Wyjeżdżając, skazałby się na ubóstwo, musiałby bowiem opłacić drakońskie podatki emigracyjne, narzucone przez Sowietów. Pozostał, ale wysłał córkę do ciotek i kuzynek w Nowym Jorku, opłacił jej również studia na Uniwersytecie Columbia. Później dowiedziała się, że pieniądze na czesne pożyczył od lichwiarzy z Moskwy, przekonany, że nim nadejdzie pora spłaty długu, przeniesie się na drugi świat.
– Nie przyszłaś chyba dyskutować o wystroju wnętrz – po wiedziała Zoe, podchodząc do biurka.
Thalia wzruszyła ramionami, wzięła papierową torbę zjedzeniem dla Zoe i rzuciła w jej kierunku.
– Trzymaj. Podjedz trochę mięska, chudzino – zachęciła, potem obróciła się i sięgnęła po własną torbę. – Chodź! Siadaj! Siadaj!
Thalia podsunęła Zoe jedyne krzesło, potem skoncentrowała się już na odwijaniu jedzenia. Po dłuższej chwili Zoe ustawiła krzesło w miejscu, z którego mogła lepiej widzieć Thalię, i wyciągnęła z torebki kanapkę z zimnym mięsem oraz wysoki plastikowy kubek z zupą jarzynową. Postawiła jedzenie na biurku, otworzyła kubek i pociągnęła łyk.
Thalia stała obok srebrnej tacy i z nieskrywanym apetytem wzięła się za kanapkę. Po chwili spojrzała na drzwi, odłożyła kanapkę i podeszła do Zoe.
– To jedyne miejsce, w którym możemy porozmawiać – powiedziała cicho. – Wszędzie nas obserwują.