Na dłuższą chwilę zaległa cisza. Zoe zastanawiała się nawet, czy mężczyzna jeszcze tam jest, ale wtedy usłyszała w słuchawce spazmy kaszlu.
– Czytałem wszystkie pani opublikowane prace – odezwał się znowu – nawet książki…
Znów przerwał mu kaszel, tym razem na krótko.
– I wszelkie artykuły poświęcone pani osobie… jestem przekonany, że rozumie pani. Zrozumienie jest bowiem nie zbędne.
I jak gdyby wyczuwając wciąż jeszcze tlącą się w niej niechęć, Max przeciągnął ją ostatecznie na swoją stronę informacją, że gotów jest zapłacić także znaczącą sumę jej mężowi za konsultację, z uwagi na fakt, iż w jego kolekcji znajdowały się również eksponaty wymagające ekspertyzy badacza biegłego w tematyce religijnych manuskryptów oraz relikwiarzy. Ta dziedzina nie była jej mocną stroną, o czym Max wyraźnie wiedział, dlatego Zoe często pracowała razem z mężem, Sethem Ridgewayem, profesorem filozofii i religioznawstwa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Seth specjalizował się w okresie szczególnie intensywnego rozwoju religii, czyli w latach od 500 roku p.n.e. do 700 roku n.e.
Jej zadumę przerwał długi, niski dźwięk wyłączanego systemu alarmowego. Zoe obserwowała, jak ochroniarz otwiera drzwi. Max wydawał się niezwykle ożywiony, z wielkim wysiłkiem niemal wyprostował się na wózku.
– Damy przodem, moja droga – odezwał się szarmancko.
Zoe spojrzała na ochroniarza, który zaprosił ją do środka lekkim ukłonem i skinieniem głowy.
Pomieszczenie było bardzo wysokie, jakieś dwanaście metrów. Ściany pomalowano na kolor złamanej bieli, co miało ułatwić skupienie uwagi na znajdujących się tu eksponatach. Każde z widzianych przez nią pomieszczeń w rezydencji przypominało połączenie galerii muzealnej i magazynu – znajdowało się w nich tyle dzieł sztuki, że nie można było skoncentrować się na nich w pełni. Kiedy zaczęła przyglądać się z bliska dziełom zgromadzonym w tej sali, poczuła, jak jej ciało przebiegają elektryzujące dreszcze. Miała oto przed sobą legendarne płótno Vermeera, które opisywał w swoich listach, ale którego nikt nigdy nie widział.
I znów usłyszała muzykę, niebiańskie wprost brzmienie instrumentów smyczkowych, wobec których zniknęły ostatnie przebłyski akademickiego obiektywizmu. Jej dusza otworzyła się na piękno sztuki i piękno muzyki rodzącej się gdzieś w jej wnętrzu.
Podeszła do płótna i pozwoliła, by przemówiły do niej niepowtarzalne światłocienie. Niewiarygodna głębia i perspektywa zapraszały do wkroczenia w głąb sceny. Oderwała wzrok od Vermeera i spojrzała na gablotę, w której leżał kodeks Leonarda; jeśli pamięć jej nie myliła, nie było go wśród dokumentów dotąd opisanych czy znanych. Obróciła się powoli, a jej wzrok kierował się na kolejne obiekty: nieznane dzieło van Gogha, obraz Picassa uznany za zniszczony oraz egzemplarz Tory ze Świątyni Króla Salomona.
Zoe obeszła dookoła ogromną salę przekonana, że śni na jawie. Bibliofilskie białe kruki zapełniały regały z książkami; bezcenne manuskrypty i zwoje z czasów starożytnych z trudem mieściły się w szklanej gablocie. Teksty religijne odnalezione w grotach i ruinach przez grasujących pod osłoną nocy Beduinów, którzy odsprzedawali je potem na czarnym rynku, i to setki lat przed odkryciem zwoi znad Morza Martwego.
Każdy z tych eksponatów mógłby stanowić największą atrakcję niejednego muzeum. A wszystkie razem? Poczuła zawrót głowy.
Stanęła przed Maxem. W jego twarzy dostrzegła zadowolenie wynikające z podziwu, jaki zgromadzone przez niego dzieła sztuki wzbudziły w znawczyni słynącej w świecie z tego, że niełatwo ją czymś zadziwić.
– Nie bardzo wiem, co powiedzieć. – Zoe szukała odpowiednich słów. Czuła, że pieką ją policzki i za wszelką cenę starała się odzyskać panowanie nad sobą.
– Jestem przekonany, że słowa najczęściej nie oddają uczuć – skomentował Max.
Spoglądał do góry i wyraźnie nie był w stanie opanować drżenia głowy. Chcąc mu ulżyć, Zoe Ridgeway usiadła na stojącej w pobliżu sofie w stylu Mięsa van der Rohe; wciąż nie mogła przywyknąć do bogactwa zebranych tu skarbów.
Max skinieniem głowy oddalił ochroniarza, który wychodząc, zamknął za sobą drzwi zabezpieczone szyfrem.
– Rozumie już chyba pani, że nie jest to kolekcja, lecz dziedzictwo. – Max wyrzucał z siebie słowa krótkimi partia mi, w przerwach między nieregularnymi oddechami. – Pragnę, żeby to pani dopomogła mi odpokutować za nie.
Zoe spojrzała pytająco.
Max zamknął oczy na dłuższą chwilę, potem kontynuował.
– Przed ponad pół wiekiem służyłem jako żołnierz w armii Trzeciej Rzeszy, w Wehrmachcie. Byłem jednym z tysięcy zmuszonych do służby w austriackich górach, na południe od Monachium, w regionie słynącym z licznych kopalni soli.
Hitler splądrował wielkie europejskie galerie sztuki i w kopalniach właśnie ukrył zrabowane dzieła. Byłem świadkiem wielu budzących grozę zdarzeń, a szczególnie jedno z nich stało się dla mnie sekretem trudnym do zniesienia.
Atak kaszlu znów szarpnął słabowitym ciałem starego człowieka i natychmiast pojawił się ochroniarz. Max wziął głęboki oddech i machnięciem ręki kazał mu się oddalić.
– Kiedy dotarli tam alianci, ja i wielu moich towarzyszy uciekliśmy, zabierając ze sobą tyle dzieł, złotych monet, manuskryptów i relikwiarzy, ile tylko byliśmy w stanie unieść. Ruszyłem w stronę Zurychu i dzięki pomocy wielu ludzi, którzy dotarli tam przede mną, rozpocząłem nowe życie. Odsprzedałem część przywiezionych dzieł sztuki, ale uzyskane w ten sposób pieniądze, przeznaczyłem na odkupienie kolejnych dzieł i wartościowych eksponatów od tych, którzy przybyli tu po mnie.
– Były to ciężkie czasy – kontynuował opowieść Max. – Rynek był zalany towarem, gotówki jak na lekarstwo, najważniejsze było przetrwać. Zbiory, które widzi pani przed sobą, zostały kupione za śmiesznie małe pieniądze dla kogoś takiego jak ja, kto na dodatek był przygotowany na wykorzystanie każdej nadarzającej się sposobności. Zachowywałem, co mogłem, i pozbywałem się tego, co trzeba, żeby zdobyć środki na przetrwanie… oraz na zdobywanie dalszych dzieł.
Max rozejrzał się po galerii, a w jego oczach pojawiły się łzy.
– Widzi pani, musiałem tak robić. Zakochałem się w sztuce. To sztuka zawsze mnie posiadała, nigdy na odwrót.
Zoe przytaknęła, czuła, jak jakaś niepowstrzymana siła ciągnie ją ku wspaniałościom zebranym w tej sali. Kolejny raz głęboki kaszel szarpnął torsem starca.
– To grzech, i jestem tego świadom, że wszystko to od tak dawna znajduje się w moim posiadaniu i bardzo pragnę, że by pomogła mi pani odpokutować.
Zoe spojrzała zdumiona.
– Większość tych dziel sztuki pochodzi z grabieży. Chcę, że by zwróciła je pani prawowitym właścicielom lub ich potom kom. Zrobiłem już stosowny przelew na konto w Zurychu…
Przez chwilę szukał czegoś pod kocem narzuconym na nogi, wreszcie wyciągnął kopertę i podał Zoe. Wpatrywała się w nią z rezerwą.
– Konto jest na nazwisko pani oraz pani męża; każde z was może z niego korzystać. Na koncie znajduje się kwota kilkakrotnie wyższa, niż wyniosłaby zwyczajowa prowizja od sprzedaży zebranych tu dzieł sztuki.
Znów zakręciło jej się w głowie. Musiała to być kwota rzędu dziesiątków milionów dolarów.
– Jeśli nie zdoła pani odnaleźć prawowitych właścicieli, wtedy moim życzeniem jest, żeby osobiście podjęła pani decyzję, do którego państwowego muzeum powinny trafić te dzieła sztuki jako darowizna. W moim testamencie przewidziałem też odrębną prowizję, która pokryje wszelkie koszty związane z tym przedsięwzięciem.