Na twarzy Amerykanina pojawił się wyraz bólu.
– Ale powróćmy do osoby Zofii. Co oczywiste, konieczne było podjęcie szybkich i zdecydowanych działań – kontynuował Braun. – Emisariusze nie dysponowali jednak czasem, by wysłać posłańca do Konstantyna czy Sylwestra, zatem samodzielnie podjęli historyczną decyzję.
Kardynał znów przerwał i wypił łyk herbaty.
– Najstarszym woluminem w Tajnym Archiwum Watyka nu jest gruba księga wypełniona drobnym pismem skryby z dworu Konstantyna, w której zawarte są relacje z rozmów z mieszkańcami osady. Pytano ich o Zofię i o jej życie; ich opinie zapisano i porównywano z wcześniejszymi. Na samym końcu zamieszczono zapis rozmów z Zofią. Kiedy zakończono spisywanie zeznań, przeczytano raz jeszcze wszystkie relacje i uznano, że są ze sobą zgodne. Posiadam kopie tych zeznań, przetłumaczone na język angielski z łacińskiego oryginału… jako lekturę dla ciebie.
Amerykanin przyjął to do wiadomości skinieniem głowy.
– I co stało się wtedy?
– Rzymscy legioniści wycięli wszystkich w pień.
– Wszystkich! Wszystkich mieszkańców osady?
Braun przytaknął.
– Wszystkich co do jednego. Pisarza, stu pięćdziesięciu mieszkańców osady i Zofię – kontynuował Braun, drżącym głosem. – Ciała pogrzebano. Po tygodniu, kiedy w jaskini służącej za masowy grób robiono oględziny ciał zawiniętych w całuny, okazało się, że jedno z żałobnych płócien było puste. Na całunie widniało odbicie piętnastoletniej dziewczyny.
Kardynał wstał powoli z krzesła i podszedł do Amerykanina. Położył dłoń na jego ramieniu.
– Jesteśmy strażnikami tego sekretnego Mesjasza – rzekł. – Musimy odnaleźć Pasję Zofii i dopilnować, żeby nikt na świecie nigdy nie poznał tajemnicy – albo ewentualności, że ona oraz Pan Jezus mogą być jedynie dwoma spośród w wielu Mesjaszy zesłanych przez Boga, by nas nauczać lub poddać próbie. Ujawnienie tego sekretu rozsadziłoby w posadach naszą instytucję i na koniec otworzyło bramy przed wrogami wiary. Bo kiedy ludzie zaczną zadawać pytanie na jeden temat, zechcą je zadawać także na wiele innych. Jeśli dojdą do przekonania, że wcześniej ich oszukano, już nigdy nie odzyskamy ich zaufania. A to przyniosłoby jedynie niedolę i śmierć.
Amerykanin spojrzał na niego.
– Przykro… przykro mi, że o to zapytałem. Nie… nie miałem pojęcia. Chyba tak naprawdę nie chciałem tego wiedzieć.
– Prawda nie zawsze czyni wolnym – odparł Braun. – Zwłaszcza kiedy jesteś jednym z tych, którym wyznaczono misję niedopuszczenia, by jej moc wywarła szkodliwy wpływ na setki milionów twoich braci chrześcijan.
Rozdział 7
W strząsany dreszczami Ridgeway przywarł do betonowego filaru pod pomostem. Przez wąską szczelinę między kadłubami łodzi obserwował, jak dwaj mężczyźni zanoszą ciała swych towarzyszy na nabrzeże. Była pora odpływu. Ściany nadmorskiego wału okalającego przystań wyłoniły się wokół niego niczym ogromny klif.
Walcząc z zimnem, Ridgeway rozważał, czy warto płynąć dalej. Uznał ostatecznie, że jest to raczej pozbawione sensu. Płynąc w kierunku głównego kanału, nurkując głęboko między poszczególnymi pomostami i wynurzając się tylko w pobliżu dających gwarancję względnego bezpieczeństwa łodzi zdołał pokonać jedynie dystans dzielący trzy pomosty.
Chłód przenikał go do szpiku kości, wypędzając nawet tę odrobinę ciepła, jaką zawdzięczał fizycznemu wysiłkowi. W tej chwili był w stanie wyłącznie trzymać się kurczowo betonowego filara. Wiedział, że albo wydostanie się na nabrzeże i stawi czoło napastnikom, albo umrze w wodzie z wyziębienia. Wielokrotnie słyszał opowieści o wychłodzeniu organizmu, o tym, jak anielsko przyjemne jest zapadanie w stan nieprzytomności. Podobno ci, których przywracano do życia, mieli niejednokrotnie żal do ratujących. Zamknął oczy i poczuł, jak napięcie ustępuje.
Woda była ciepła, a Zoe siedziała za sterem. Wciągnęli duży przedni sztaksel, obserwowali, jak na horyzoncie przesuwa się wysepka Salt Cay. Ridgeway zerknął na kompas oraz na mapę rozłożoną na kolanach. Wyspa Jost Van Dyke leżała gdzieś tam przed nimi. Odchylił twarz ku słońcu i pomyślał o świeżych homarach oraz pina coladzie serwowanej w restauracji Foxies. Zamknął oczy i pozwolił, by słońce wciskało się krwistymi barwami pod powieki. Poczuł dłoń Zoe na włosach i…
Nagle zakrztusił się słoną wodą. Pod powieki dostał się brudny szlam. Musiał koniecznie puścić filar! Zaczynał tonąć. Ramiona były jak przymarznięte, a nogi wydawały się sztywne i pozbawione życia, ale powiedział sobie, że musi się ruszyć i, o dziwo, dolne kończyny wykonały polecenie. Głowa wysunęła się ponad powierzchnię i łapczywie chwycił powietrze. Starał się nie czynić żadnego hałasu, mimo iż szalejący wokoło sztorm zagłuszał niemal wszystko. Po jego prawej stronie śmignął pędzony wiatrem koniec liny zwisającej z nabrzeża. Ridgeway raz jeszcze z desperacją uderzył nogami wodę i sięgnął w kierunku jej końca. Nie udało się. Raz jeszcze zanurkował i wynurzył się kawałek dalej, w miejscu, w którym jego dłonie bez trudu złapały linę. Podciągnął się do góry; okazało się, że była to lina cumownicza rozpięta między pomostem a niedużą motorówką. Podciągał się dalej, aż zdołał chwycić się belki pomostu, do której przywiązana była lina. Rozejrzał się. Dziwaczna kabina oraz nadbudówka motorówki przesłaniały widok na pobliskie nabrzeże.
Przełożył jedną nogę ponad linę cumowniczą, drugą wsparł na pomoście. Przez jedną długą chwilę miał wrażenie, że jego ciało po prostu zamarzło wisząc w przestrzeni, niczym orzeł z rozpostartymi skrzydłami, idealnie naprężone. W następnej leżał już na pomoście, a krople deszczu uderzały go w twarz. Obrócił głowę i ciężko chwytał ostre, wilgotne powietrze, pokasłując cicho.
Powoli oparł się na łokciach i usiadł. Po lewej stronie, na drugim końcu akwenu dostrzegł oddalającego się mężczyznę. Seth wstał ostrożnie i czekał, aż minie odrętwienie. Potem ruszył w kierunku głównej części pomostu. Prawa ręka odruchowo szukała w kieszeni szlafroka pistoletu, ale był tam jedynie gruby plik banknotów. Odpędził z głowy myśli o broni oraz pieniądzach i szedł dalej.
Przedtem zasłaniała go duża motorówka, teraz jednak, kiedy szedł w stronę głównego pomostu, widział wyraźnie plot na szczycie wału ochronnego oraz budynki stojące za nim. Tyle że nie tylko on więcej widział, inni także mieli go teraz jak na talerzu.
Ruszaj! Ponaglał sam siebie. Biegnąc, pokonał szybko dystans dzielący go od stromej rampy prowadzącej na brzeg. Poszukał wzrokiem drugiego mężczyzny. Co się z nim stało? Gdzie się skrył? Gdy był już blisko rampy, zatrzymał się przy bukszprycie dużego kecza i przyjrzał się uważnie górnej linii wału. Nie dostrzegł ani śladu postaci w żółtym, błyszczącym płaszczu przeciwdeszczowym.
Ale czy tamten go widział? Może czatował na górze, ukryty przed jego wzrokiem? Ridgway wiedział jednak, że musi iść. Musiał wejść na szczyt rampy, bez względu na to, co miało go tam spotkać. Jeśli zostanie na pomoście, zginie. Wziął głęboki oddech, opanował dreszcze i ruszył w górę rampy.
Był już niemal na szczycie, gdy kątem lewego oka dostrzegł coś żółtego. Rzucił się i leżał na brzuchu. Jaki miał wybór? Wejść na rampę i stanąć twarzą w twarz z uzbrojonym mężczyzną albo zejść na dół, gdzie wystawi się na śmiertelny strzał. Zaczął czołgać się w górę.
Tuż przed szczytem zebrał resztki sił, zerwał się na równe nogi i ruszył biegiem w kierunku samochodów. Minął czarnego sedana zabójców, potem toalety. Czuł pod bosymi stopami asfalt; ucieszył się, gdyż oznaczało to, że odzyskał czucie w nogach. Minął swoje auto – kluczyki były gdzieś na Walkirii – i popędził w stronę limuzyny. Bez względu na to, co zrobili Benjaminowi, kluczyki najprawdopodobniej wciąż tkwiły w stacyjce. Przynajmniej miał taką nadzieję.