Przeskoczył wąski kanał burzowy, przedarł się przez rząd rachitycznych krzewów i dobiegł do limuzyny. Mimo odgłosów szalejącego sztormu słyszał własny oddech. Oparł się ciężko o maskę samochodu i spojrzał za siebie. Jeden z mężczyzn biegł w poprzek nabrzeża, potem zwolnił. Drugi wciąż stał przy płocie jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu metrów od niego.
Podjął decyzję. Zdecydowanym ruchem odepchnął się, stanął na chwiejnych nogach i podszedł do drzwi limuzyny od strony kierowcy. Otworzył. Otoczył go intensywny, ciepły, miedziany zapach krwawej śmierci.
Kiedy był jeszcze świeżo upieczonym policjantem, dokonywał oględzin miejsc wypadków drogowych, widział więc wiele zmiażdżonych, często zmasakrowanych ciał. Potem jako detektyw z wydziału zabójstw widział perwersyjnie okaleczanych ludzi, nigdy jednak nie widział czegoś równie odrażającego.
Ochroniarz siedział na środku przedniego fotela z rozłożonymi nogami i rękoma, które przywiązano sznurem do drzwi oraz innych elementów auta. Mężczyzna był całkowicie obnażony; równe, chirurgiczne cięcie biegło od owłosienia łonowego po mostek, a wnętrzności wylewały się na zewnątrz na tapicerowane siedzenie.
Nagle Ridgeway usłyszał jęk. Benjamin wciąż jeszcze żył. Obrócił ku niemu bladą jak popiół twarz, podniósł powieki, a po kilku sekundach w jego oczach pojawił się smutny blask rozpoznania. Otworzył usta, lecz zamknął nie wypowiadając nawet słowa, jak gdyby był to wysiłek ponad siły. Potem oczy zamknęły się, a ogromna głowa opadła bezwładnie na piersi.
Ridgeway poczuł, jak przechodzą go ciarki. Poruszał ustami, jak ryba wyciągnięta z wody. W końcu oderwał wzrok od Benjamina i z najwyższym trudem zmusił nogi do pracy. Cofnął się, obrócił, chcąc dalej biec, ale zobaczył przed sobą młodego mężczyznę z nożem w jednej dłoni, a pistoletem maszynowym wyposażonym w tłumik w drugiej. Na twarzy napastnika pojawił się uśmiech triumfu.
– Czekaliśmy na ciebie. – Mężczyzna mówił z wyraźnie obcym akcentem. Spojrzał na przednie siedzenie limuzyny i dodał: – Benjamin i ja.
Facet ubrany był w dżinsy i wiatrówkę nałożoną na sweter, a na nogach miał buty do biegania. Ubranie było przemoczone do suchej nitki, krótkie włosy przylgnęły do głowy. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat, miał szczupłą sylwetkę typową dla długodystansowca.
Ridgeway cofnął się bez słowa. Czuł, jak zimny metal wpija się w jego plecy. Miał nadzieję, że lodowaty spokój oraz instynkt starego policjanta, który tyle razy ratował mu skórę, nie zawiedzie go również i tym razem. Rozejrzał się desperacko dookoła; jego oczy szukały wsparcia, broni lub drogi ucieczki.
Szczęknięcie pistoletu maszynowego ponownie przyciągnęło jego uwagę; mężczyzna stał jak zawodowiec poza zasięgiem ramion Ridgewaya, dostatecznie jednak blisko, żeby udaremnić wszelkie próby ucieczki.
– Nawet nie próbuj uciekać – odezwał się, jak gdyby czytał w myślach Ridgewaya. – Mamy ze sobą do pogadania.
– Masz na myśli pogawędką, jaką odbyłeś z… Benjaminem – odparł Ridgeway, usiłując nie patrzeć na ludzkie wnętrzności rozlane na przednim siedzeniu.
– Jeśli będzie to konieczne.
Ridgeway zmusił się do skupienia uwagi na mężczyźnie, jego słowach, chcąc w ten sposób oderwać myśli od tamtego, zaszlachtowanego jak rzeźne zwierzę, od zimna oraz od niebezpieczeństwa.
– Nie sądzę, że to ci będzie potrzebne – powiedział, wskazując na nóż.
– Trzymaj ręce przy sobie – warknął tamten, potem teatralnym gestem złożył nóż i schował go do kieszeni. – Wystarczy minuta, a przekonamy się, czy będzie ci potrzebna tego rodzaju motywacja. Wsiadaj na tylne siedzenie.
Myśl o znalezieniu się wewnątrz auta, w którym unosił się ciepły i słodki zapach śmierci, sprawiła, że żołądek podszedł Ridgewayowi do gardła, ale nie miał żadnego wyboru.
– Jeśli zajrzysz do środka, zobaczysz dwie pary kajdanek. Jedne przypięte do uchwytu w drzwiach, drugie przyczepione do wspornika przedniego siedzenia. Usiądź, a ja pokażę ci, jak masz się w nie skuć.
Ridgeway usiadł na przesiąkniętej krwią tapicerce.
– Spójrz w drugą stronę – powiedział mężczyzna, przesuwając się bliżej, by mieć Ridgewaya na muszce. – Przekonasz się że oba wolne końce kajdanek nie są zapięte. W górne kajdanki zapniesz lewą rękę, w dolne lewą nogę.
Ridgeway zrozumiał, że facet zamierzał rozpruć mu brzuch bez względu na to, jak bardzo skłonny okaże się do współpracy.
W tej samej chwili Benjamin wydał przeciągły, niski jęk z głębi umęczonego ciała. Jęk stawał się coraz bardziej donośny i przenikliwy, aż w końcu wyparł i zablokował w głowie Ridgewaya każdą inną myśl poza tą o ucieczce. Skoczył więc ku drzwiom po drugiej stronie auta, woląc szybką śmierć od kuli niż powolne konanie z rozprutym brzuchem, ale nie otworzyły się. Uderzał desperacko w drzwi, potem w szybę, rozwalając ją pięścią.
Seria z automatu położyła kres potwornym jękom Benjamina. Ridgeway wzdrygnął się z obrzydzeniem, gdy żółtobiały strzęp tkanki mózgowej chlapnął w bok jego głowy, reszta rozbryznęła się na szybie. Po sekundzie usłyszał głos zabójcy:
– Załóż kajdanki.
Ridgeway obliczał, jak szybko zginie od kul, jeśli rzuci się teraz na zabójcę, gdy zauważył niewyraźną plamę, poruszającą się tak szybko, że zlewała się z szarym deszczem.
Ułamek sekundy później dostrzegł jakieś ramię, które uderzyło napastnika od tyłu w głowę. Mężczyzna odruchowo pociągnął za spust pistoletu. Ridgeway rzucił się na podłogę limuzyny, a kule uderzały w zamknięte drzwi i odbijały się rykoszetem w dach. Seth spojrzał i zobaczył najpierw zdumienie w oczach leżącego, potem ból. W końcu mężczyzna zamknął oczy, a mięśnie jego twarzy zwiotczały.
Siadając, Seth obserwował, jak ciało tamtego osuwa się na bok. Potem przez otwarte drzwi dojrzał dwie ochlapane deszczem nogi odziane w szare spodnie, a ponad nimi granatową wiatrówkę. Nie widział twarzy swego wybawcy; jedna z rąk wyciągnęła długi, składany traperski nóż z pleców zabitego, druga wyjęła chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i starła krew z ostrza. Dłonie złożyły nóż, potem jedna z nich wsunęła go do kieszeni wiatrówki. Moment później mężczyzna pochylił się.
– Ridgeway? Ridgeway, nic ci się nie stało?
Ridgeway podniósł wzrok i ujrzał gładko ogoloną twarz George’a Strattona. Przez moment jedyną rzeczą, o jakiej był w stanie pomyśleć, był kiepski bekhend, którym tamten popisywał się w Zurychu.
Rozdział 8
Zoe podążała za Zwalistym przez zakamarki i ciemne korytarze magazynu. Cicho pobrzękiwały kajdanki, którymi skuto jej nadgarstki. Za nimi, w milczeniu, szła Thalia. Kierowali się w stronę dużego obiektu znajdującego się pośrodku rozległego magazynu, który przypominał sceniczne dekoracje oraz plac budowy niedokończonego domu. Budynek, posadowiony bez fundamentów, bezpośrednio na betonowej, brudnej teraz posadzce, miał płaski dach. Pod sufitem ciągnęły się liczne splątane przewody, ledwo widoczne w panującym mroku.
Sto dziewięćdziesiąt sześć, Zoe liczyła w myślach kroki. Sto dziewięćdziesiąt siedem, sto dziewięćdziesiąt osiem.
Zatrzymali się przed metalowymi drzwiami znajdującymi się na węższej ścianie obiektu. Sto dziewięćdziesiąt osiem kroków od celi, w której pracowała. Każdego dnia sto dziewięćdziesiąt osiem kroków w tamtą stronę i sto dziewięćdziesiąt osiem kroków z powrotem. Ta monotonia początkowo działała jej na nerwy, ale w miarę jak upływały kolejne miesiące, wędrówki te stały się dodającym otuchy rytuałem, określającym fizyczne granice jej egzystencji.