Thalia pochyliła się do przodu.
– Tak – potwierdziła, przechylając głowę, następnie wstała i spojrzała na Zoe. – Masz rację. Nigdy wcześniej tego nie dostrzegałam.
Na koniec westchnęła z rezygnacją.
– Z pewnością rozpraszały cię zdumiewająca świetlistość obrazu oraz cudowna gra światła i cienia, którą zdołał uchwycić malarz – tłumaczyła Zoe. – Z pewnością rozum podpowiadał ci, że skoro te elementy były aż tak doskonałe, należało wyciszyć sceptycyzm.
– To fascynujące – odparła Thalia. – Naprawdę fascynujące. Ale skąd twoja głowa wie, jak odróżnić dobrą muzykę od hałasu? Jak nauczyła się odróżniać fałszywe utwory od tych autentycznych, które brzmią jak Bela Bartok?
Zoe wybuchnęła śmiechem.
– Prawdę mówiąc, autentyczny Jackson Pollock zamieniony na muzykę Bartoka nie brzmi najlepiej.
Thalia zawtórowała jej śmiechem. Kiedy po chwili doszły do siebie, Zoe zaczęła tłumaczyć:
– Jeszcze raz programowanie. Każde szanujące się muzeum i galeria sztuki posiadają piwnice lub usytuowane gdzieś na zapleczu pomieszczenia, w których przechowywane są znane falsyfikaty. Akademicy mogą tam obejrzeć dzieła, które w niezbity sposób są fałszerstwami. Ale nawet najbardziej wytrawni kolekcjonerzy dają się od czasu do czasu wystrychnąć na dudka. Najuczciwszym sposobem byłoby za branie falsyfikatów z wystaw i galerii i udostępnienie ich ekspertom, którzy mogliby uczyć się na własnych błędach. Ale są muzea, które za nic nie chcą się przyznać do pomyłki, ponieważ boją się obrazić wpływowych darczyńców lub członków honorowych komitetów. – Przerwała na chwilę. – W każdym razie oceniam, że spędziłam dobrych parę lat życia na węszeniu po archiwach, w których gromadzono falsyfikaty, porównując podróbki z oryginałami.
Thalia patrzyła wzrokiem pełnym uwielbienia na swojego „Vermeera”, a potem zapytała:
– Czy to naprawdę ma znaczenie?
– Czy co naprawdę ma znaczenie? – odpowiedziała pytaniem Zoe, zaskoczona nagłą zmianą toku ich rozmowy.
– Jeśli obraz jest źródłem radości… jeśli nawet eksperci nie są w stanie stwierdzić oszustwa, czy dla właściciela albo publiczności ma znaczenie fakt, że obraz namalował ktoś inny? – Thalia znów popatrzyła na obraz. – Kochałam to płótno od czasów, gdy byłam małą dziewczynką.
Kiedy spojrzała na Zoe, w jej oczach pojawiły się łzy.
– Oczywiście, że ma znaczenie – odparła Zoe, usiłując złagodzić nieco stanowczy charakter własnych przekonań. – Obdarzanie uczuciem podrabianego obrazu jest jak… miłość do niewiernego mężczyzny… albo, dajmy na to, do fałszywego boga. Jest niewłaściwa, jest… jest zła.
– Czy jest także złem, jeśli twoje serce o tym nie wie? I nigdy się nie dowie?
– Chcesz przez to powiedzieć, że lepiej nie wiedzieć? – obruszyła się Zoe.
– Być może – odparła Thalia. – Być może.
Zoe pokręciła głową, zdecydowanie zaprzeczając.
– Nie kupuję tego. Po prostu nie mogę. Wierzę po pro stu, że… – Ugryzła się w język i przełknęła ostre słowa, które nie niosły pocieszenia, a mogły jedynie pogłębić ból, jaki od czuwała Thalia.
Thalia dotknęła delikatnie jej ramienia.
– Wiem, w co wierzysz i jak głęboko w to wierzysz. Nie sugeruję, że niewiedza jest najlepszym rozwiązaniem, lecz uważam, że ludzie, którzy wybierają niewiedzę, są często najszczęśliwsi – wraz ze swoim Bogiem lub towarzyszem życia…
Spojrzała na swojego „Vermeera”, potem ponownie na Zoe.
– Oraz ze swoją sztuką – dodała. A potem ciężko westchnęła. – Cóż, teraz wiem dlaczego papa zawsze odrzucał moje sugestie, by sprzedać to płótno.
Wyglądało na to, że dała za wygraną.
– Domyślam się, że dzięki temu łatwiej sprzedamy ten obraz – oznajmiła.
Rzuciła pożegnalne spojrzenie na podrobionego mistrza z Delft i wsunęła obraz za drugie płótno Vermeera. Potem obróciła się do malowideł plecami z taką determinacją, że Zoe musiała uznać to za ostateczne stanowisko, niepodlegające dalszej dyskusji.
– W porządku. Zatem słyszysz w głowie te zbzikowane melodie i doskonale pamiętasz detale ujawnionych fałszerstw. I to właśnie czyni z ciebie niedoścignionego mistrza w ich wykrywaniu?
Zoe zaskoczona była psychiczną odpornością sporo starszej od siebie kobiety.
– Cóż, nie jest to cała prawda. Jednym z najlepszych sposobów doszlifowania umiejętności rozpoznawania fałszerstw dzieł sztuki jest poznanie fałszerza i sprawienie, by wyjawił sekretne arkana jego rzemiosła – odpowiedziała po chwili. – Dowiesz się wtedy, czego naprawdę trzeba szukać. Ale tylko wtedy, kiedy na własne oczy zobaczysz, jak powstaje fałszerskie arcydzieło.
– To dość trudne zadanie, jak się domyślam.
– Dość trudne – zgodziła się Zoe – ale jednak nie niemożliwe.
Thalia uniosła brwi w zdziwieniu.
– Chcesz powiedzieć, że poznałaś jakiegoś fałszerza?
– Uhmm – przytaknęła Zoe. – Jak w bajce.
– Och, moja droga – twarz Thalii rozjaśniła się – zróbmy przerwę. Muszę usłyszeć to wszystko na własne uszy.
Rozdział 9
Parterowy motel wciśnięty był między poplamioną smugę asfaltu autostrady Pacific Coast Highway a wyziębione wybrzeże, które stromymi ścianami opadało ku plaży. Szyld z napisem WOLNE POKOJE świecił niemrawo, nadaremnie przemawiając do potencjalnych klientów, z których większość wybierała drogę międzystanową numer 5, biegnącą jakieś dziesięć kilometrów dalej, dając tym samym zarobić motelom nowszych sieci, które rozlokowały się przy rozjazdach.
Znudzony recepcjonista, który przed godziną wpisał do książki meldunkowej Ridgewaya, Strattona i resztę towarzystwa, siedział teraz z niewzruszonym spokojem. Przez kuloodporne szyby obserwował przejeżdżające samochody. Jeśli nic niezwykłego się nie stanie, ten wieczór będzie typowy. Zamelduje pewnie jeszcze jakiegoś zbłąkanego kierowcę, który przez pomyłkę zjechał z trasy międzystanowej, niewykluczone, że trafi się jeszcze jakiś żołnierz piechoty morskiej z pobliskiej bazy Camp Pendelton z dziewczyną lub cudzą żoną. Nie miało to dla niego znaczenia. Koniec końców miał do wynajęcia zaledwie cztery pokoje.
Motel wyglądał tak, jakby lada dzień miał zakończyć swój żywot. Kolejni właściciele, a żaden z nich nie zagrzał tu na dłużej miejsca, nie angażowali się na tyle, by nawiązać znajomość z okolicznymi mieszkańcami. Tyle że nikt z miejscowych nawet się nie domyślał, że od 1963 roku tak naprawdę jedynym właścicielem motelu była amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, która wykupiła go na własność.
Recepcjonista wręczył Strattonowi klucze do kilku pokoi usytuowanych na tyłach motelu, tych z widokiem na ocean. Na falach oceanu zazwyczaj roiło się od surferów, wędkarzy i żaglówek, tego jednak wieczora budynkiem szarpały ostatnie podrygi sztormu, a wiatr cicho gwizdał pod drzwiami oraz w szczelinach okiennych. Kotary unosiły się przy każdym silniejszym powiewie.
– Niech to szlag trafi! – warknął Ridgeway na Strattona. – Nie miałeś prawa. Żadnego prawa.
To szaleństwo ciągnęło się już całe godziny. Przed oczyma Ridgewaya raz za razem odtwarzała się ta sama scena: na przednim siedzeniu limuzyny jęczał ochroniarz Rebeki Weinstock, głowa zabójcy odskakiwała do tyłu, mięśnie jego twarzy wiotczały, a na samym końcu pojawiał się widok krwi ścieranej z błyszczącego ostrza traperskiego noża.
Ridgeway natychmiast rozpoznał Strattona, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, jakieś dłonie wyciągnęły go do czekającego już sedana. Przemoczony do suchej nitki, wstrząsany dreszczami zimna, szczękał zębami na tylnym siedzeniu, kiedy auto wyjeżdżało z parkingu. Za kierownicą siedział Jordan Highgate obok Setha Strattona.