Highgate wyjechał z Marina Del Rey, kierując się na południe. Zatrzymali się w centrum handlowym niedaleko Long Beach; Highgate wszedł do środka i pojawił się po pół godzinie z kompletem suchej odzieży, papierową torbą wypełnioną przyborami toaletowymi oraz, co najważniejsze, z kubkiem gorącej kawy. Ręce Ridgewaya trzęsły się tak bardzo, że Stratton musiał przytrzymywać kubek, pozwalając mu pić drobnymi łykami, jak małemu dziecku.
I znów samochód mknął cicho na południe, prowadzony wprawnymi rękami Highgate’a, który trzymał się z dala od zakorkowanych autostrad. Ridgeway przebrał się w suche ubranie i pił kolejną gorącą kawę, pilnie strzegąc przesiąkniętego krwią szlafroka z plikiem tysiącdolarowych banknotów w kieszeni. Przez pierwsze czterdzieści pięć minut odczuwał wyłącznie zadowolenie z faktu, że żyje, że jest suchy i że coraz mu cieplej. Kiedy jednak jego organizm odzyskał normalną temperaturę, wdzięczność ustąpiła miejsca podejrzeniom, a na samym końcu złości; Stratton wyjaśnił, że on oraz Highgate pracowali dla National Security Agency.
– Zatem nie było dziełem przypadku, że natknąłem się na ciebie w Zurychu – domyślił się Ridgeway. – Spoglądał w milczeniu na Strattona. – Śledziłeś mnie od pierwszej chwili, kiedy wróciłem ze Szwajcarii.
Stratton potwierdził skinieniem głowy.
– Od dnia, kiedy po raz pierwszy zjawiłeś się w konsulacie.
– Wykorzystałeś mnie w charakterze przynęty w nadziei, że ktoś wyłoni się z cienia – ciągnął Ridgeway. – W nadziei, że schwytasz ludzi, którzy przyszli dzisiaj na moją łódź.
Stratton znów przytaknął.
– Niech cię cholera weźmie, człowieku. – Ridgeway gotował się ze złości. – Kto dał ci prawo, żebyś bawił się moim życiem jak Bóg?
– To nie jest kwestia tego, czy posiadam takie prawo. Sprawdziliśmy wszystkie fakty. Chciałbym, żebyś odsunął na bok gniew i urazę, musimy omówić pewne sprawy.
– Nie ma o czym dyskutować – zaperzył się Ridgeway, odwracając się od okna i spoglądając na Strattona, który siedział w nogach łóżka.
Highgate stał niewzruszony przy drzwiach. Ridgeway rozejrzał się po pokoju, oceniając szanse ucieczki. Stratton przejrzał jego zamiary.
– Nawet nie myśl o opuszczeniu nas – odezwał się. – Budynek jest zamknięty niczym sejf. Stalowe drzwi, kuloodporne szyby, filtrowane powietrze. Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki recepcjonista nie wprowadzi odpowiedniego kodu na panelu w recepcji. A nie zrobi tego tak długo, jak długo nie podam mu właściwej kombinacji cyfr. Nikt nie wyjdzie. Nikt nie wejdzie.
Przesunął się na łóżku.
– Nie widzę żadnego powodu, żebyśmy nie mieli porozmawiać o tym wszystkim… o współpracy…
Potrząsając przecząco głową, Ridgeway podszedł do Strattona. Chciał spojrzeć mu w twarz.
– Naprawdę jesteś niezły. Zamykasz mnie w miejscu, które okazuje się więzienną celą, i oczekujesz, że rozsiądę się wygodnie i że sobie pogwarzymy? Inni ludzie być może poszliby na taki układ, panie Stratton, ale nie ja. Nie mam o czym z tobą rozmawiać, już nie.
– Ale możemy okazać się bardzo pomocni – nalegał Stratton. – Potrzebujesz nas, jeśli chcesz odnaleźć żonę.
– Mogłeś zaproponować mi to w Zurychu – warknął Ridgeway. – Mogliśmy już wtedy podjąć współpracę.
– Musieliśmy sprawdzić wszystkie fakty – przerwał mu Stratton, nie tracąc cierpliwości. – Wtedy nie wiedzieliśmy te go, co wiemy teraz.
– Mogłeś powiedzieć mi, co wtedy wiedziałeś.
– Nie mogłem…
– Mogłeś – fuknął gniewnie Ridgeway. – A nawet więcej, powinieneś.
Wzrok Strattona powędrował gdzieś daleko.
– To kwestia bezpieczeństwa – powiedział powoli Stratton, jakby do siebie. – Musiałem uzyskać zgodę, pozwolenia. To była… jest… sprawa tajna. Uzyskanie koniecznej zgody zabiera dużo czasu.
– Pieprzony pożar nie był żadną tajemnicą. – Ridgeway nie panował już nad sobą. – Uprowadzenie Zoe nie było żadną tajemnicą! Cóż więc, do kurwy nędzy, było w tym wszystkim tajnego?
– Nie ma potrzeby kląć – powiedział spokojnie Stratton. – To nie pomoże nam w rozwiązaniu czegokolwiek.
Ridgeway patrzył na niego z niedowierzaniem.
– Posłuchaj, wiem, że jesteś wściekły – odezwał się Strat ton. – Masz do tego święte prawo. I jesteś całkowicie wytrącony z równowagi. Ale najlepszym sposobem na jej odnalezienie będzie współpraca z nami.
Ridgeway zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.
– Uratowałem ci życie. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?
– Użyłeś mnie jako przynęty. Uratowałeś mnie, ale to ty zaaranżowałeś tę sytuację. Wtargnąłeś w moją prywatność, założyłeś podsłuch na moim telefonie, śledziłeś mnie na każdym kroku, obserwowałeś moją łódź, zamierzając schwytać tamtych facetów, kiedy się zjawią. Obojętne, kim byli. Wykonałeś swoją robotę do tego stopnia wiarygodnie, że niemal wszyscy przypłacili to życiem, o mały włos nie wliczając w to mnie. I dlatego mam ci zaufać? – Ridgeway znów pokręcił przecząco głową i pociągnął kolejny łyk kawy.
Stratton wstał i ruszył w poprzek pokoju. Sięgnął po plastikowy kubek, potem jednak zmienił zdanie. Usiadł ciężko na krześle stojącym obok stołu, otarł twarz dłonią i przechylił się na oparcie.
– Zastanawiam się, czy nie powinienem pozwolić, żeby ten facet wypruł ci flaki, jak wcześniej zrobił to szoferowi.
– Być może powinieneś – zgodził się szybko Ridgeway. – Ponieważ nie zamierzam w czymkolwiek ci dopomóc.
Stratton pokiwał głową z powątpiewaniem.
– Co mam ci zaoferować? – zapytał.
– Za co?
Stratton zamknął na moment oczy, a jego twarz wykrzywił grymas. Wziął głęboki oddech, potem głośno wypuścił powietrze.
– Co mam ci zaoferować, żebyś zgodził się na współpracę z nami?
Ridgeway pokręcił głową z żalem. Usiadł na łóżku, patrząc na Strattona.
– Nie zrozumiałeś mnie. Nie ufam ci. A nigdy nie pracuję z kimś, komu nie ufam.
Panie Ridgeway, podziwiam pańskie zasady – odparł Stratton. – Ale świat nie może sobie na nie pozwolić. Obaj wmieszaliśmy się w coś, co może wstrząsnąć posadami Zachodu, zaś w twoich rękach być może znajduje się klucz. Ale ty wolisz trzymać się swoich hołubionych zasad, a świat niech się stacza do piekieł!
Ridgeway zerwał się z łóżka.
– Jesteś szaleńcem. Ty i twój przyjaciel przy drzwiach. Nie pierwszy raz słyszę, jak ludzie gadają to, co ty: Ach, nie możemy sobie teraz pozwolić na wierność zasadom. Naśladował głos Strattona. – Przestępcy i świry przejęli kontrolę. Nadzwyczajne czasy potrzebują nadzwyczajnych ludzi. To samo mówili naziści; to samo powtarza każdy komunistyczny i prawicowy dyktator. Słyszałem to wszystko już wcześniej. W pokoju odpraw na komisariacie, na ulicach, podczas oficjalnych apeli. Czasami traktowałem to całkiem poważnie. Bywały nawet chwile, kiedy chciałem działać poza prawem, zamierzając wdrażać w życie to, co uznawałem za sprawiedliwość, ale wtedy przestałbym być gliniarzem. Stałbym się przestępcą. Możesz być tylko jednym albo drugim, nigdy oboma naraz. Ty też jesteś swego rodzaju gliniarzem, Stratton. Może więc powinieneś zacząć postępować jak gliniarz.
Na twarzy Strattona pojawił się przemądrzały uśmiech dziwki pogrążonej w lekturze broszurki Armii Zbawienia.
– W normalnych okolicznościach zgodziłbym się z tobą. Ale fakty w tej konkretnej sytuacji są jedyne w swoim rodzaju. Historia jest do tego stopnia zdumiewająca, że sam z trudem daję jej wiarę.