– W porządku, dogadaliśmy się.
Zoe poszła za Thalią na teren prowizorycznej galerii i rozsiadła się w miękkim skórzanym fotelu projektu Ludwiga Mieś van der Rohe. Thalia podała jej kieliszek z winem, potem usiadła na sofie wykonanej z chromu i skóry.
Nie pierwszy raz pozwalały sobie na taki relaks, robiły to zwłaszcza w wieczory takie jak ten, kiedy pracowały długo, aż po noc. Celowo trzymały się z dala od win najlepszych marek, dzięki temu kończyło się to jedynie na zmarszczonych brwiach i marsowych minach porywaczy, bez wymierzania kary.
Thalia zamknęła oczy i smakowała trunek na podniebieniu, zanim w końcu przełknęła.
– Jedną z najdziwniejszych rzeczy, na jakie natrafiłam, kiedy mieszkałam w Nowym Jorku, był sposób, w jaki Amerykanie – zwłaszcza niektórzy mężczyźni – tracili całą radość, jaką daje wino.
Zoe przechyliła głowę.
– Dziwnych? W jakim sensie?
– Mieli problem ze zmysłowością wina… z jego seksualnością, jeśli wolisz. – Obróciła kieliszek i przez chwilę wpatrywała się w ciemnorubinowy płyn. – Oni chcą myśleć o winie, zamiast je czuć. Czucie jest sferą, która przeraża ich śmiertelnie, zatem pozbawiają wino aspektów zmysłowych, opisując je w kategoriach ilościowych. Przypisują winu odpowiednie wartości liczbowe, dzielą na proporcje komponentów kwaśnych i zawierających cukier. Rozpisują się bez końca na temat producentów win, pogody oraz wielkości opadów. Ich pragnieniem jest kolekcjonowanie wina, a nie po prostu raczenie się nim. Są wśród nich samozwańczy kapłani i święci kelnerzy podający wina, kolekcjonerzy oraz maniacy wina którzy rozmawiają żargonem niezrozumiałym dla niewtajemniczonych. Mają własne dogmaty, rozstrzygające o tym, które wina są dobre, a które kiepskie, który gatunek należy pić z jakim jedzeniem, jakie kieliszki są odpowiednie – ich rytuały mogą przyprawić o rumieniec wstydu niejedną religię. Publikują książki, traktowane niemal jak pismo święte, których uczą się na pamięć. Oddają hołd idei wina, nie rytuałowi jego picia… i tak dalej.
Wolną ręką machnęła lekceważąco.
– Wszyscy są niczym grupa bezużytecznych wyznawców Kościoła Zjednoczenia. Problem polega na tym, że to gówno, którym kieruje lewa półkula, to przeliczanie, absorbuje ich do tego stopnia, że nigdy nie doznają zmysłowości, nigdy nie zaznają rozkoszy picia wina.
Co więcej, moim zdaniem robią to celowo – ciągnęła dalej. – Obawiają się tego, czego nie są w stanie opisać ilościowo, bowiem opis ilościowy oznacza kontrolę. Moim zdaniem ten sam mechanizm odnosi się także do religii. Lęk przed zmysłowością, ten żałosny strach przed rzeczami, które odczuwamy, w przeciwieństwie do tych, których nie da się odebrać czuciem, stał się przyczyną wyewoluowania z kultu Wielkiej Bogini systemów religijnych zdominowanych przez mężczyzn – bo ona była zmysłowa i seksualna. Faceci pragnęli uformować Boga stosownie do swoich potrzeb, podobnie jak czynią to z winem.
Thalia przerwała długi wywód i pociągnęła duży łyk wina.
– Wyprowadziłaś całe to rozumowanie jedynie na podstawie tego, że faceci nie potrafią rozkoszować się winem? – zdziwiła się Zoe.
Thalia wzruszyła ramionami.
– Istota rzeczy leży w doświadczaniu tego, co nie daje się opisać, w percepcji bardziej uczuciowej niż racjonalnej. A w tym znaczeniu wino oraz Stwórca wszechświata są do siebie podobni. Jedno i drugie ma naturę zmysłową, jedno i drugie należy odbierać czuciem, doświadczać, nie rozumieć czy analizować aż do śmierci. Cywilizacja Zachodu po wstała w oparciu o logikę, ale logika nie potrafi opisać odpowiednio tego, co nieskończone oraz co zmysłowe. Boginię utożsamiano ze stworzeniem – świata i życia. Prokreacja jest w swej istocie aktem seksualnym i od pradziejów była w głównej mierze funkcją kobiety, czymś, nad czym mężczyźni nie sprawowali kontroli. I w tym problem. Musieli przejąć kontrolę, a ponieważ nie byli w stanie zapanować nad własnymi popędami, postanowili kontrolować obiekt tych popędów.
W większości kodeksów przepisy prawa odnoszące się do seksu narzucają sankcje zachowaniom kobiet, nie mężczyzn. Grzechy mężczyzn są traktowane z przymrużeniem oka i pobłażliwością. Przez wieki dogmatycy religii maskulinocentrycznych nie mogli poradzić sobie z niezrozumiałą dla nich zmysłową naturą Wielkiej Bogini Kreatorki, zatem stopniowo marginalizowali jej znaczenie, sprowadzając ją do roli lokalnego bóstwa płodności, przemieniając jednocześnie seks z radosnego aktu cielesnego i duchowego w sferę nieczystą i grzeszną. Był to na dobrą sprawę jedyny sposób, w jaki ich duże głowy mogły przejąć kontrolę nad ich małymi główkami.
– Niezła teoria – pochwaliła Zoe, kręcąc z niedowierzaniem głową, potem pociągnęła kolejny łyk wina.
– Tak, miałam kilka lat na sformułowanie mojej uniwersalnej teorii kutasów – zgodziła się Thalia. – Ale nie był to powód, dla którego włamałam się do winnej piwniczki. Tak naprawdę chcę usłyszeć od ciebie opowieść o twoim przyjacielu fałszerzu.
– Mów dalej o kutasie – upierała się Zoe.
– To zbyt tragiczne.
– Nie. To nadzwyczaj optymistyczne, naprawdę – obstawała przy swoim Zoe, uśmiechając się szelmowsko.
Odstawiła kieliszek, następnie rozłożyła ramiona, jak ktoś, kto chwali się, jak wielką rybę wyciągnął z wody.
– O kutasie takiej wielkości.
Thalia roześmiała się, że rozlała wino na sukienkę.
– Przestań, mówię poważnie. Opowiedz o tym fałszerzu.
Zoe ponownie upiła łyk wina i podjęła opowieść.
– Eryka spotkałam w Amsterdamie podczas wakacji między drugim a trzecim rokiem studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Odbywałam wtedy staż w Stedelijk Muzeum i mieszkałam u holenderskiej rodziny, która miała dom przy Vondelparku – to ich odpowiednik Central Parku – całkiem niedaleko od muzeum. Pewnego popołudnia, krótko po rozpoczęciu stażu, jeden z asystentów kustosza po prosił, bym mu towarzyszyła podczas tury po mieście, kiedy odnosił obrazy – odrzucone płótna młodych artystów zabiegających o ich umieszczenie w muzealnej galerii.
Zoe pokiwała głową z namysłem.
– Był to jeden z najbardziej ponurych dni, jakie do tamtej pory przeżyłam. Totalne przygnębienie.
– Odrzucenie dzieła oznacza odrzucenie artysty – przytaknęła Thalia ze zrozumieniem.
– Nie żartuj sobie. No cóż – westchnęła Zoe, potem przymknęła na moment oczy, przywołując w pamięci obraz tamtego dnia. – No więc ostatnim przystankiem na trasie był rozwalający się budynek z cegły, położony na zachód od Zeedijk, głównej ulicy czerwonych latarni. Zostało nam kilka abstrakcyjnych malowideł malarza nazwiskiem Erik van Broek.
– Van Broek? – zapytała Thalia. – Przecież to sława. Jego płótna sprzedają się za setki tysięcy.
Zoe przytaknęła.
– Osobiście uważałam jego obrazy za doskonałe. Na dobrą sprawę, kiedy zaczęłam zarabiać na życie jako marszand, pierwsze prowizje otrzymałam właśnie za sprzedaż jego płócien w Stanach. Ale gdy byłam na stażu, krytycy uznawali za szmirę wszystko, co wychodziło spod jego pędzla.
– Krytycy! – żachnęła się Thalia. – Jadowici, pozbawieni talentu naśladowcy, którzy własną marność i miałkość nadrabiają, niszcząc dzieła tych, którzy potrafią tworzyć.
Zoe uniosła brwi.
– Widzę, że spotkałaś kilku tych samych co i ja.
Uśmiechnęły się.
– W każdym razie był to już ostatni przystanek i poszłam tam sama, taszcząc obrazy na drugie piętro po krętych schodach jakiegoś dawnego magazynu. Erik otworzył, miał twarz szczerą i spontaniczną, pokrytą kropelkami potu, a ja byłam dla niego kimś nieznajomym. I te jego błyszczące, zielone oczy, które emanowały dobrem. Był bardzo, bardzo wysoki, jak zresztą wielu Holendrów – co najmniej metr dziewięćdziesiąt – i miał cudowną muskulaturę… jak zawodowy gracz koszykówki.