Zoe otworzyła usta, ale nie zdołała wydusić nawet jednego słowa.
Max pokręcił przecząco głową.
– Nie – oświadczył. – Niech pani przemyśli propozycję. Proszę się z nią przespać, porozmawiać z mężem. Muszę bowiem dodać, że ze zleceniem wiąże się jeszcze trudniejszy do udźwignięcia balast odpowiedzialności, który chciałbym złożyć na wasze barki; większy, ważniejszy i trudniejszy do podołania niż to, co wiąże się ze wszystkimi zebranymi tu dziełami sztuki. Chodzi o pewien sekret z czasów starożytnych, o religijną prawdę, o wiedzę, która może zmienić całkowicie bieg ludzkich spraw.
– Słucham…?
– Na stole obok pani…
Zoe spojrzała we wskazanym kierunku i dopiero teraz spostrzegła skórzaną aktówkę.
– Proszę to wziąć i przekazać mężowi. Z tego co wiem, dobrze zna starożytny język grecki.
Zoe przytaknęła w osłupieniu.
– Z pewnością będzie chciał to przeczytać jak najszybciej.
Ostry spazm kaszlu znów przerwał słowa Maxa.
– Wyślę również pani pocztą kurierską dodatkowe materiały, które muszę wydobyć z lepiej strzeżonego miejsca.
Lepiej strzeżonego niż ta rezydencja? Cóż na Boga mogło być cenniejsze od zebranych tu skarbów?
Max spojrzał na nią.
– Właśnie teraz, w tym momencie, postanowiłem, że wyślę pani ten materiał.
– Dlaczego?
– Ponieważ dostrzegam w pani oczach prawdę – odparł. – Kiedy dotrze do pani, proszę to zweryfikować. Niech pani porozmawia z mężem. Podejmując decyzję, oboje musicie być szczerzy. Proszę przyjechać do mnie jutro i przedstawić decyzję; potem będziemy mogli rozpocząć pracę.
Rozdział 2
Seth Ridgeway siedział w hotelowym pokoju, pochylony nad manuskryptem rozłożonym na małym stoliku. Ostatnie złociste promienie słońca omywały go ciepłymi kolorami niczym na obrazie Gauguina. Gdy skończył, spojrzał na Zoe.
– Gdzież więc jest reszta tego? – zapytał niecierpliwie, znów pochylił się i ostrożnie dołożył do pliku kartek ostatnią stronę.
Seth miał na sobie strój sportowy – buty do biegania, krótkie spodenki oraz wyblakłą granatową koszulkę, pozostałość po pracy w policji. Wrócił właśnie z joggingu i dlatego na koszulce widać było plamy potu.
Zoe wyciągnęła z ucha słuchawkę kieszonkowego dyktafonu, odłożyła pióro, którym spisywała notatki z taśmy, i spojrzała na męża.
– Powiedział, że resztę dośle nam jutro.
Na widok malującego się na jego twarzy rozczarowania, poczuła tkliwość. Seth przypominał bardziej pięciolatka zmartwionego popsutą zabawką, niż czterdziestoletniego byłego policjanta, z licznymi bliznami po ranach postrzałowych oraz z doktoratem z filozofii. W oczach świata uchodził za twardziela, dla zbirów i gliniarzy był legendą, człowiekiem, który nie bał się kul i zawsze doprowadzał do aresztowania oprychów. Dodatkowo lęk przed nim budził fakt (przynajmniej na wydziale wychowania fizycznego Uniwersytetu Kalifornijskiego w LA, który kiedyś nieopatrznie przyjął na listę studentów pewnego gwiazdora koszykówki), że stawiał najsurowsze oceny na całym wydziale. Zoe jednak wiedziała, że pod tą twardą skorupą kryje się chłopiec o szeroko otwartych oczach, niezaspokojonej ciekawości i miękkim sercu zdolnym do intensywnej miłości i głębokiej wiary. Dzięki miłości jej życie zamieniło się w wartki potok dni, z których każdy następny dawał jej więcej radości niż poprzedni.
Jednego tylko Zoe nie potrafiła zrozumieć – wiary Setha. Wykładał religię, znał wszystkie kłamstwa oraz oszustwa, na jakich bazował każdy system religijny, a mimo to wierzył. Tam, gdzie on jakimś cudem dostrzegał powód do trwania w wierze, ona widziała jedynie szalbierstwo. Nie wierzyła, nie mogła wierzyć w Boga. A Seth wierzył. Tajemnicy tej w żaden sposób nie rozjaśniły lata spędzone razem.
– Jut…? – nie dokończył, patrząc na nią rozczarowany.
Zoe przytaknęła. Podeszła do niego. Silny zapach potu niemal już zanikł, ale intensywna woń męskości wyzwoliła w niej serię zmysłowych wspomnień. Pamiętała smak soli zlizywanej z jego ciała, wyraźne linie twardych, obnażonych mięśni. Zapragnęła zrzucić kwiecistą sukienkę na ramiączkach, pod którą miała tylko dół od bikini, ale opanowała się.
– Max jest wyjątkowo dziwnym człowiekiem, ale bardzo szczerym; przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Oznajmił, że jeśli uzna, iż naprawdę rozumiemy treść tego, co masz przed sobą, wtedy dostaniesz resztę.
– Dostanę? Po prostu dostanę… nie kupię, przeczytam czy pożyczę, tylko dostanę?
Zoe ponownie przytaknęła.
– Stwierdził, że zgromadzone zbiory przestały mieć dla niego znaczenie. Pragnie odkupić swoje winy.
Seth skinął głową.
– Z pewnością jest to szlachetny zamiar, nawet jeśli motywem jest śmierć, jaką dostrzega, patrząc w lustro.
Zoe zerknęła na zegarek.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Chodzi o Maxa – wyjaśniła, marszcząc brwi. – Powiedział, że coś jeszcze prześle tu kurierem. Przesyłka powinna już dotrzeć.
– Coś?
– Mówiłam ci, że to dziwak.
Wzruszyła ramionami. Usiadła obok męża, spojrzała na kartki manuskryptu, później na Setha i pokręciła z niedowierzaniem głową.
– No i co to za tekst, profesorze?
– Przede wszystkim jest w nim mowa o męczeństwie…
– Kolejna opowieść o wymyślnych torturach? Okaleczanie męczenników dla zabawy i zysku.
Seth znów kiwnął głową potakująco.
– Pierwsza część, czyli to – stuknął palcem wskazującym w plik kartek – ma charakter narracyjny. Druga część, w której posiadaniu jeszcze nie jesteśmy, ma być podobno wierną relacją, zapisem procesu.
– Kiedy pomyślę o tym, ile papierzysk w swoich archiwach zgromadzili Rzymianie, ogarnia mnie zdumienie.
– Można powiedzieć, że to oni wynaleźli biurokratyczną papierkową robotę – zgodził się Seth.
– Cóż więc jest wyjątkowego w tym przypadku? – chciała zaspokoić ciekawość Zoe. – Sądziłam, że zazwyczaj opisy męki bywały upiększane przez dobrych ojców Kościoła, i to bez najmniejszego związku z historyczną prawdą. No wiesz, skuteczna propaganda tworzona z myślą o wyznawcach.
Zwykle tak bywało. Po pierwsze, należy zdać sobie sprawę z faktu, jeśli naturalnie dokument jest autentyczny, że odnaleziono jeszcze jedno z zagubionych pism Euzebiusza z Cezarei, biografa cesarza Konstantyna Wielkiego. Jest to opowieść o młodej kobiecie, imieniem Zofia, która, tak wynika z dokumentu, żyła w malutkiej, odległej górskiej osadzie w pobliżu anatolijskiego miasta Smyrna. Dzisiaj miasto to nazywa się Izmir i leży w Turcji, ale w tamtym czasie leżało na obszarze, gdzie żywiołowo rozwijały się pierwsze formy chrześcijańskiego Kościoła. Miejsca położonego niedaleko miast lepiej znanych z Nowego Testamentu takich jak Efez czy Philadelphia…
– Wiem o tym, kochanie – odezwała się ciepłym głosem. – Nie jestem już twoją studentką.
– Przepraszam.
Posłał jej jeden z tych szybkich uśmieszków, jakie podbiły jej serce, kiedy po raz pierwszy go zobaczyła. Uśmieszek, który wyzwolił w niej pokusę, pożądanie i miłość, a to z kolei poprowadziło ją przebytym szlakiem od studentki, przez kochankę, po żonę.
– Dobrze. W każdym razie niewielka wioska w pobliżu Smyrny była osadą o charakterze pasterskim, miejscem postoju nomadów. Z tego, co mogę stwierdzić na podstawie lektury, prawdopodobnie nigdy nie liczyła więcej niż dwustu, co najwyżej trzystu mieszkańców. Wymiana handlowa ze światem zewnętrznym była raczej ograniczona – nie wzniesiono tam też żadnej świątyni, kościoła, synagogi czy pogańskiego ołtarza. Po prostu niczego. Co samo w sobie już wydaje się dziwne, gdyż w czasach, w których dokument powstał – rok 325 naszej ery, zaledwie kilka miesięcy po Soborze Nicejskim I – religia wszędzie była tematem bardzo gorącym. Ludzie rozmawiali o sprawach religii z takim samym zapałem, jak dzisiaj dyskutują o osiągnięciach sportowców czy o skandalach w Waszyngtonie. W tamtym okresie chrześcijaństwo rozdzieliło się na liczne odłamy i sekty; każda z nich wysyłała w świat misjonarzy, którzy mieli pozyskiwać współwyznawców. Była to bezkompromisowa walka o uznanie za Jedyny Prawdziwy Kościół.