Powoli wracało też racjonalne myślenie: musi zadzwonić na policję i zgłosić zabójstwo Tony Bradforda. Musi do kogoś zadzwonić, zanim powrócą szczury. Nie ma już wyjścia, musi włączyć się w tę sprawę. Wcześniej wszystkie argumenty przemawiały za tym, by trzymać się z daleka od stróżów prawa. Drobiazgowe dochodzenie w sprawie zabójstw na łodzi skierowałoby podejrzenia na niego, opóźniając poszukiwania obrazu, a tym samym także poszukiwania Zoe. Ale teraz, kiedy obraz zniknął, zniknął z nim jego jedyny atut. Musiał przekazać sprawy ludziom lepiej wyposażonym w dochodzeniowe instrumentarium. Oparł się o ścianę przed drzwiami prowadzącymi na wydział i grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Przynajmniej teraz dadzą mu wiarę, przekonywał sam siebie. Z pewnością na spotka się ze sceptycznymi połajankami, jak miało to miejsce w Zurychu.
Przekręcił klucz w zamku, pchnął drzwi, potem włączył światło w sekretariacie. Jarzeniówki przez chwilę mrugały, zanim wreszcie stały się niebieskie, pogrążając w poświacie nieco zużyte drewniane biurko Karen oraz nie mniej zużyte drewniane krzesła ustawione pod ścianą.
Bez chwili zwłoki ruszył krótkim, ciemnym korytarzem w kierunku własnego gabinetu. Otworzył drzwi i wszedł do niewielkiego pomieszczenia, jakie otrzymywali do dyspozycji pracownicy dydaktyczni wydziału. Jego wzrok zatrzymał się na tabliczce z wygrawerowanym napisem umieszczonej z tyłu za jego szarym, metalowym biurkiem. Zrobiono ją dla niego na zlecenie Zoe.
Ci, którzy potrafią, wykonują.
Ci, którzy nie potrafią, nauczają.
Ci, którzy nie potrafią uczyć, zostają administratorami.
Słowa te wyrażały jego własne poglądy, co z kolei uczyniło go osobą bardzo niepopularną w kręgach administracji zarządzającej Uniwersytetem Kalifornijskim. Prawda zawsze była bolesna.
Usiadł za biurkiem i sięgnął po telefon, zamierzając zadzwonić na policję, gdy jego uwagę przyciągnęła koperta. Rozpoznał pismo Karen Bradford; kopertę przykleiła do abażuru biurkowej lampki, co miało przyciągnąć jego wzrok.
Odłożył słuchawkę.
„Tony był na ciebie porządnie wkurzony”, tak zaczynała się notatka. „Zdaję sobie sprawę, jak bardzo wstrząsnęło tobą zniknięcie Zoe. I wiem, że tak naprawdę nie jesteś sobą. Podobnie zresztą jak Tony nie był sobą. Obawiałam się, że zrobi coś nieprzemyślanego z twoją pocztą, zatem dzisiaj rano, po naszej rozmowie, zeszłam do magazynku i wybrałam te listy oraz przesyłki, które wydały mi się ważne. Umieściłam je w mojej szafce na dokumenty, w dolnej szufladzie, na samym końcu. Klucz do szafki znajdziesz w kopercie”.
Liścik podpisany był inicjałem „K”.
Drżącą ręką Ridgeway wyciągnął kluczyk z koperty. Wstał od biurka tak raptownie, że krzesło przewróciło się do tyłu i uderzyło o podłogę, a myśli o Tonym Bradfordzie natychmiast odeszły w niepamięć. Seth ruszył pędem do biurka Karen Bradford. Metalowa szafka na dokumenty stała z tyłu.
Już wkładał klucz do zamka, gdy usłyszał krzyki. Najpierw usłyszał głos żeński; w pierwszej chwili okrzyk zdziwienia, który szybko przeszedł w urywane krzyki grozy. Potem doszedł męski głos. Raczej wołanie niż krzyk. Po chwili znów głos kobiecy, teraz drżący, wchodzący w wysokie rejestry, z każdą chwilą coraz bliższy histerii.
Rozpoznał je. Widać tamci, zdesperowani powrócili do magazynku skonsumować to, co wcześniej utargowali. Ponieważ nie zamknął drzwi szybko odkryli ciało Tony’ego Bradforda. Dziewczyna ciągle darła się wniebogłosy. Miał wrażenie, że krzyk stawał się coraz głośniejszy.
Seth wsunął kluczyk do zamka. Musiał się spieszyć. Biura wydziału filozofii były pierwsze przy schodach. Zobaczą światło i zechcą zadzwonić stąd na policję, on zaś w żaden sposób nie zdąży wrócić na czas do biblioteki. W tej chwili wszystko zależało od tego, czy ogon podesłany przez Strattona nie zacznie w końcu czegoś podejrzewać.
Bez trudu otworzył szafkę, wysunął dolną szufladę i natychmiast dostrzegł stertę kopert oraz kilka grubszych przesyłek. Wyciągnął je.
Niepomny krzyków, desperacko grzebał wśród kopert i paczek. Jego dłonie szybko wychwyciły to, czego szukały. Przesyłka wielkości pudełka od koszuli, owinięta w brązowy papier pakowy z adresem zwrotnym hotelu Eden au Lac. Zerwał papier, potem arkusz ochronnej tektury, wreszcie folię pęcherzykową; zobaczył malowidło przedstawiające alpejską łąkę. Na odwrocie widniał napis „Dom naszej Pani Odkupicielki”. Ponownie zawinął obraz w folię i papier, zabrał też resztę korespondencji i ruszył w kierunku drzwi.
Kiedy wychodził na korytarz, słyszał kroki na schodach oraz głos chłopaka usiłującego pocieszyć dziewczynę. Wsunął teczkę pod ramię i wybiegł z budynku.
Stojąc pośrodku celi i usiłując dostrzec oczami wyobraźni drogę ucieczki, Zoe zmagała się z pokusą odprawienia modłów.
Zanim źli ludzie zamknęli ją tutaj, nie wierzyła w Boga, który miałby wysłuchiwać ludzkich błagań. Gdyby teraz zaczęła się modlić, byłoby to świadectwem hipokryzji, którą tak bardzo pogardzała.
Matka usiłowała wychować ją na dogmatyczną, protestancką fundamentalistkę. W każdą niedzielę chodziły do niewielkiego ceglanego kościółka w hrabstwie Orange, na południe od Los Angeles. Wedle reguł tej wiary taniec był grzechem, a urzędnicy wybrani w demokratycznych wyborach, których poglądy choć odrobinę odbiegały na lewo od Ronalda Reagana, uznawani byli za Antychrysta. Ludzie z parafii wierzyli, że świat powstał w 4004 roku przed Chrystusem, gdyż tak głosiła Biblia, i nikt z tym nie dyskutował, ponieważ każde słowo w Piśmie Świętym zostało napisane przez gniewnego, podobnego do Zeusa Boga, który posyłał wprost do piekła każdego, kto ośmielił się nie wierzyć w zrodzonego z niego Syna.
Ojciec nigdy nie chodził do kościoła i fakt ten, a także dylemat, co zrobić z sekretem o przemawianiu do niej kolorów za pomocą dźwięków, stały się pożywką dla niekończących się kłótni i niesnasek. W pewnym spokojniejszym momencie, kiedy Zoe miała kilkanaście lat, ojciec wyjaśnił jej, że „uwzględniając istnienie tylu różnych religii i wyznań oraz rozmaitych sposobów oddawania czci Bogu, przejawem skrajnej arogancji jest fakt, że każdy z Kościołów uznaje sam siebie za jedyny prawdziwy, utrzymując przy tym, że wyznawcy wszystkich pozostałych będą się smażyć w ogniu piekielnym. Być może powinniśmy zaczerpnąć po odrobinie z każdej religii i spróbować odnaleźć w nich okruchy prawdy”.
Religijne dogmaty były łatwym celem buntu. Zoe odwróciła sens ojcowskiego credo i gdy on przyznawał, że w każdej religii jest prawdopodobnie ziarno prawdy, ona doszła do wniosku, że ostre konflikty między wyznaniami dobitnie świadczą o tym, że w żadnym z nich nie kryje się nawet jej odrobina. Kiedy odmówiła uczęszczania do kościoła, matka stała się jeszcze bardziej fanatyczna. Pewnej niedzieli, po szczególnie zagorzałej kłótni przy śniadaniu, poszła na mszę do kościoła i nigdy już nie wróciła. Jak się potem okazało, zniknął również jeden z barytonów z męskiego chóru. Zoe nigdy więcej nie usłyszała nic o własnej matce.
W oczach dziewczynki zniknięcie matki było ostatecznym dowodem na to, że Bóg to kanciarz, a ludzie zwykli frajerzy. Doszła też do wniosku, że prawdopodobnie była to jedyna rzecz, co do której nie mylił się Karol Marks.
Teraz więc, gdy skurcze chwytały jej wnętrzności, Zoe stawiała czoło własnej hipokryzji popychającej ją do modlitwy. W lisich norach nie kryją się ateiści, powiada stare porzekadło. Według niej to desperacja zmuszała ludzi do wiary, robili to dla wygody, znajdowali fałszywe pocieszenie, oszukując sami siebie. W pierwszej chwili pragnienie modlitwy zaskoczyło ją, potem dostrzegała w nim to, czym było w istocie, i postanowiła zachować godność, nie poddając się chęci błagania o wybawienie Boga, w którego przedtem nie wierzyła.