Chociaż żałowała, że wcześniej nie wierzyła w Boga, gdyż teraz mogłaby zawrzeć z nim układ: Wyprowadź mnie stąd, a uwierzę w Ciebie; uczynię wszystko, co tylko zechcesz.
Zoe pokręciła przecząco głową, wstydząc się, że takie myśli przychodziły jej do głowy. Jaki pożytek był z Boga, z którym można było iść na tanie układy?
– Co za beznadzieja – powiedziała cicho do samej siebie.
Thalia sprawiała, że była pełna energii i myślała pozytywnie, ale każdego wieczora, kiedy odprowadzali ją do celi, depresja zdawała się wyłaniać z każdego ciemnego rogu.
Obróciła się powoli, spoglądając kolejno na każdą z trzech litych, betonowych ścian i na czwartą, w której były ciężkie, metalowe drzwi z zasuwą i dwoma zamkami oraz przyspawanymi zawiasami, żeby nie dało się ich podważyć od dołu. Wentylator przyspawano do drzwi tuż ponad otworem, którego rozmiary pozwalały wyłącznie na wystawienie głowy. Spojrzała na betonową płytę pod stopami, potem na deski stropu nad głową. Przez panujący w pomieszczeniu hałas usiłowała dosłyszeć ciche odgłosy stóp dochodzące z biura na górze.
Jej serce było niczym otchłań beznadziei, ciemna czeluść, która usiłowała zassać ją do środka.
– Zawsze musisz zakładać, że istnieje jakieś wyjście. – Słowa ojca wywołane z zakamarków pamięci zaskoczyły ją. – Twoim zadaniem jest odkrycie tego rozwiązania, bez względu na to, jak bardzo wydaje się niemożliwe. Zakładanie nie powodzenia z góry, nie przynosi bowiem żadnego pożytku.
Prawie dziesięć lat nie poświęciła tym słowom nawet jednej myśli. Nagle powróciły, tak klarowne, jakby wypowiedział je dopiero przed chwilą, i to ją zaskoczyło. Poczuła, jak skóra piecze ją żywym ogniem. W jednej chwili przypomniała sobie scenę z jego prowizorycznego rzeźbiarskiego studia. Pracował wtedy nad rzeźbą z sześciennej bryły stali o wadze czterech ton, która miała być największą atrakcją podczas otwarcia galerii. Rzeźbę zatytułował „Pożar umysłu”, a chodziło o to, by bryła stali cięższa niż samochód Chevrolet Suburban wyglądała tak, jakby stała się lżejsza od powietrza.
– Kiedy logika przestaje działać – powiedział wtedy ojciec – szukaj odpowiedzi, które przeczą logice.
Koniec końców wymyślił metodę szlifowania stali łupinami orzechów włoskich, podwieszając bryłę za pomocą odpowiednio ustawionych elektromagnesów.
– Jeśli zawiedzie cię umysł, szukaj odpowiedzi w duszy.
„Pożar umysłu” został sprzedany za sumę większą niż siedmioletni zarobek ojca z pracy w warsztacie jako mechanik. A żył jeszcze siedem lat, zanim przygniótł go ogromny odlew z brązu. Jego dzieła złożyły się na pierwszą galerię sztuki, jaką Zoe otworzyła.
– Musisz wyobrazić sobie drogę, którą pójdziesz między przeszkodami – jego głos znów przemówił do niej. – Wyłącz racjonalne myślenie i puść wodze fantazji.
– Daj mi tę inspirację, tato – odezwała się Zoe miękkim głosem, usiłując powstrzymać łzy. – To musi być arcydzieło wyobraźni. Pomóż mi, tato.
Rozdział 11
Nochspitze jest nierówną granitową granią wystającą po nad dwa tysiące czterysta metrów nad poziom morza, położoną w austriackim Tyrolu na południowy zachód od Innsbrucku. Jest to niegościnna góra: zimna, stroma, pozbawiona drzew i niedostępna dla nikogo poza ptakami, wytrawnymi alpinistami oraz tymi, którzy mieli szczęście i załapali się na przejazd prywatną kolejką linową, kursującą do masywnego górskiego schroniska wzniesionego tuż pod szczytem góry.
Alpejska chata zbudowana została w 1921 roku jako schronisko przez austriackiego oberżystę, który miał nadzieję ściągnąć na strome stoki tłumy narciarzy. W budynku urządzono dwadzieścia pięć pokoi gościnnych, każdy z łazienką i kominkiem, natomiast salę jadalną usytuowano w prawym skrzydle, tuż nad urwistym zboczem.
Jednak położenie na takim odludziu sprawiło, że z jednej strony schronisko było wielką atrakcją, z drugiej, miało niewielu gości. Dotarcie wymagało długiej jazdy krętymi drogami z Innsbrucku aż do maleńkiej stacji kolejki linowej u podnóża góry. W tamtych czasach nieutwardzone drogi uniemożliwiały jazdę automobilem, zatem podróż musiała się odbywać wozem zaprzężonym w konie. Przy pogodzie deszczowej, mroźnej lub śnieżnej jazda stawała się niemożliwa albo do tego stopnia męcząca, że zniechęcała potencjalnych gości. Ostatecznie w 1924 roku schronisko zbankrutowało, a przyczynił się do tego wypadek – gondola kolejki linowej zerwała się, powodując śmierć pięciorga łudzi.
Dwa lata później zamożny włoski przemysłowiec kupił chatę, zamierzając wykorzystać ją jako prywatne ustronie oraz ośrodek konferencyjny. Po siedmiu latach Włoch zmarł, zapisując schronisko w testamencie na rzecz Kościoła katolickiego.
W dawnej sali jadalnej schroniska stał teraz kardynał Neils Braun, arcybiskup Wiednia i głowa papieskiego Sekretariatu do Spraw Niewierzących, w pozycji paradnej, z plecami wyprostowanymi, stopami szeroko rozstawionymi i dłońmi założonymi na plecach. Miał na sobie gruby góralski sweter, spodnie z materiału o ukośnym splocie i lekkie buty do wspinaczki. Szkarłatne szaty wisiały teraz w szafie, jak zawsze, kiedy tu przybywał. Przejechał dłonią po gęstych i szorstkich włosach, nieobecnym wzrokiem patrząc przez skute lodem szyby na malutkie postacie narciarzy zjeżdżających stokiem w dół.
Spoglądał na drugi kraniec doliny, usiłując dojrzeć ścianę, po której jeszcze nigdy się nie wspinał. Od frontu schroniska mógł podziwiać trasę olimpijskiego slalomu w pobliżu Axamer Lizum, gdzie w 1968 roku Jean-Claude Killy tworzył historię narciarstwa zjazdowego. Patrzył przez przymrużone oczy; popołudniowe słońce wyszło zza chmury i zacieniony krajobraz przypominał teraz prawdziwe dzieło malarskie. Wyżej pędziły po niebie chmury, niczym wielkie żaglowce. Były to pozostałości po burzy śnieżnej, która poprzedniego wieczora zasypała Tyrol warstwą śniegu grubości trzydziestu centymetrów.
W dolinie, pomiędzy dwoma pokrytymi śniegiem brzegami serpentyną, płynęła rzeka Inn. Mróz nie skuł jej jeszcze w pełni, ku zaskoczeniu łyżwiarzy. Jego wzrok podążał za rzeką, która wiła się obok przypominających hieroglify pasów startowych na lotnisku i wrzynała się w samo serce Innsbrucku. Kiedy jego wzrok dotarł wreszcie do pokrytych śniegiem dachów gotyckich zabudowań miasta, przywołał w myślach człowieka, z którym miał się niebawem spotkać. Chodziło o Hansa Morgena, prostego wiejskiego księdza o niezwykle skomplikowanej przeszłości. I prawdopodobnie bez jakiejkolwiek przyszłości.
Neils Braun obrócił się od okna i spojrzał w poprzek rozległej sali konferencyjnej. Na tyle dużej, by nakarmić jednocześnie co najmniej setkę gości; teraz pod ukośnym sufitem z grubo ciosanych bali stał tylko długi, dębowy stół, a przy nim dwanaście krzeseł. W przeciwległym końcu znajdował się kominek z ogromnych kamieni, na którym trzaskały rozżarzone drwa.
Punktualnie o trzeciej po południu rozległo się stukanie do drzwi. Braun podciągnął do góry rękaw swetra i spojrzał na cienki jak opłatek zegarek, podziwiając punktualność gościa.
– Proszę wejść! – zawołał. Jego głos zabrzmiał serdecznie w panującej ciszy.
Hans Morgen otworzył drzwi i z impetem wszedł do środka. Na moment zatrzymał się za progiem, mrużąc oczy w ostrym świetle odbijającym się od śniegu i przenikającym przez okienne szyby.
Był to wysoki i szczupły mężczyzna, bardziej żylasty niż umięśniony, o jasnoniebieskich oczach osadzonych w długiej, ascetycznej twarzy. W ostrym świetle na jego pobrużdżonych policzkach głęboko rysowały się cienie, akcentując wyrazistą żuchwę, która sterczała ponad widoczną pod szyją koloratką. Miał ze sobą laskę, chociaż tego akurat dnia nie musiał się na niej opierać.