Braun zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział.
– Przypomnij sobie, proszę, mój komentarz sprzed chwili dotyczący nadrzędnej potrzeby jedności oraz pewności w wierze. Wiara ma kruchą naturę. Z tego właśnie powodu my, w Kongregacji Doktryny Wiary, oraz nasi poprzednicy w ciągu minionych stuleci pracujemy tak usilnie nad utrzymaniem wewnętrznej zgodności papieskich dekretów i nad obroną absolutnej prawdziwości kościelnych doktryn i dogmatów. Gdybyśmy przyznali, że jakaś zwykła drobnostka jest fałszem, wtedy rzesze wiernych zaczęłyby wysuwać przypuszczenia, że również inne elementy nauki mogą zostać podane w wątpliwość. Wypuszczenie choćby jednej nitki mogłoby skutkować spruciem do cna całej szaty. Większe sprawy? – Wzruszył ramionami. – Mogę jedynie stwierdzić, że większe sprawy spowodowałyby większe wyłomy w naszej wierze, niż Szatan byłby w stanie kiedykolwiek dokonać.
– O Boże…
– Jak powiedziałem, wiele z tego, co tu usłyszysz, wywoła w tobie zamęt – ciągnął Braun. – Ale nie trać wiary i zaufaj mi, gdyż zadanie, do wykonania którego zostałeś wybrany, jest w stanie wpłynąć na przyszłość chrześcijaństwa.
– Wielki Boże – odparł Amerykanin cichym głosem.
– Ten drugi Mesjasz – Zbawiciel, jeśli wolisz – żył za panowania Konstantyna, władcy, którego wyniesiono na tron jako Ojca Wszechmogącego, co stało się instrumentem służącym do utrzymania jedności chrześcijaństwa i wyeliminowania herezji. By osiągnąć ten cel, cesarz Konstantyn sprowadził drugiego Mesjasza do Bizancjum i tam… zgładził.
Amerykanin poczuł, jak osuwa się pod nim skała, na której opierała się jego wiara. Chwycił dłonią za blat biurka, że by nie stracić równowagi.
– Gdyby ta informacja wyciekła, chrześcijaństwo oraz wszystkie wartości, na straży których stoi ta religia, zostałyby podane w wątpliwość. Powstałby zamęt i chaos. Absolutny chaos. Kryzys wiary, jakiego nie widziano na przestrzeni dwóch tysięcy lat historii Kościoła. Co więcej, naruszone zostałyby również podstawy judaizmu. W końcu Jezus był Żydem i nikt bardziej niż naród wybrany, jak opisuje Biblia, nie oczekiwał nadejścia Mesjasza. A co jeszcze ważniejsze, istnie ją źródła historyczne potwierdzające istnienie tego drugiego Mesjasza, o wiele bardziej przekonujące od źródeł odnoszących się do ziemskich losów naszego Pana. Ich ujawnienie mogłoby doprowadzić miliony wyznawców do odrzucenia Jezusa Chrystusa jako naszego zbawcy i odkupiciela i przejścia na stronę tego ukrywanego Mesjasza.
Amerykanin zauważył, że kardynał żegna się, wypowiadając to imię.
– Miliony opuściłyby nasz Kościół; sama instytucja oraz jej wpływy w świecie ległyby w gruzach.
– Wierni z pewnością odrzuciliby tego rodzaju rewelacje, uznając je za przebiegłe oszustwo – uspokajał Amerykanin. – Za spisek.
– Być może – odparł Braun. – Ale twoja święta misja ma na celu utrzymanie w tajemnicy istnienia tego drugiego Mesjasza. Odzyskaj dowody, dokumenty potwierdzające jego rzeczywiste istnienie. Jeśli nie zdołasz tego dokonać, musisz się upewnić, że nikt inny również tego nie uczyni.
Kardynał zamilkł na chwilę, przez moment na jego twarzy pojawił się wyraz świadczący o braku pewności.
– Wydaje się… – zaczął, kierując wzrok ku własnej duszy – że ten sekretny Mesjasz stanowi dowód na potwierdzenie faktu, iż Bóg nieustannie przysyła nam zbawicieli. Nasze zbawienie zależy od podążania za ich przykładem. Lecz nie jesteśmy w stanie ich rozpoznać lub, co gorsza, mordujemy ich.
– Zatem Bóg wystawia nas na próbę, by przekonać się, czy jesteśmy gotowi na odkupienie? A kiedy wreszcie zdołamy rozpoznać Mesjasza pośród tłumów… i nie zabijemy go, winy nas wszystkich zostaną odkupione?
Braun przytaknął.
– Nie zabijając jej.
– Słucham?
– Na drugim całunie również uwieczniony jest wizerunek ludzkiej postaci. Jest to wizerunek drugiego odkupiciela… podobizna kobiety.
Amerykaninowi odebrało dech ze zdumienia.
Rozdział 4
Sztorm, typowy dla połowy grudnia, gnał znad Pacyfiku, pędząc przed sobą rozszalałe strugi siekące wody przystani Marina Del Rey oraz pokłady przytulonych do siebie jachtów, szukających tu schronienia przed furią oceanu. Wiatr pogwizdywał przeraźliwie wśród takielunku łodzi i za wszelką cenę usiłował tchnąć życie w małe fale sunące wewnątrz przystani, rozbijające się o kadłuby jachtów. Dochodziła ósma rano.
Sto metrów od wschodniego brzegu portu ludzie usiłowali dostać się do swoich warsztatów i biur. Ulice i studzienki burzowe zalane były po brzegi, woda przelewała się przez krawężniki i zatapiała chodniki. Niemal na każdym skrzyżowaniu stały auta, których silniki zgasły, a obok nich przemoknięci do suchej nitki poirytowani właściciele czekali na przyjazd pomocy drogowej. Nieliczni o tak wczesnej porze piesi walczyli z porywami wichury o utrzymanie parasoli i płaszczy przeciwdeszczowych. Zwycięsko z tych zmagań wychodził jednak sztorm.
W kabinie głównej trzynastometrowego słupa Walkiria Seth Ridgeway miotał się niespokojnie wśród przepoconych prześcieradeł, czekając na sen. Zazwyczaj nadchodził znienacka, gdy Seth pogrążał się w półśnie, stanie pośrednim między snem a jawą, między fantazją a rzeczywistością. Zawsze był ten sam i zawsze kończył się źle, tak jak w świecie realnym. I chociaż te senne mary sprawiały ból, były jedynym ogniwem łączącym go z nią. On zaś wolał zapamiętać cierpienia, niż zapomnieć o niej.
Sen zaczynał się zawsze w ich pokoju w hotelu Eden au Lac w Zurychu. Odczuwał wtedy podniecenie i przewidywał bliską rozkosz. Prawa ręka nieświadomie szukała czegoś po omacku wśród prześcieradeł, w końcu palce dotknęły obrączki, którą wciąż nosił na lewej dłoni. Sześć cudownych lat, małżeństwo dwóch nieskończonych przeciwieństw: ona, eteryczna znawczyni historii sztuki, on podziurawiony kulami eksgliniarz, twardo stąpający po ziemi, wykładający filozofię na uczelni. Gdy wspominano ich spotkania, wszyscy wymownie się uśmiechali. Wszyscy poza ludźmi z administracji Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, którzy zwykle zachowywali się jak ludzie z wrodzonym brakiem humoru. Ci tylko marszczyli brwi. A im bardziej je marszczyli, tym głośniej śmieli się Seth i Zoe. Ich weselne przyjęcie to było prawdziwe zderzenie kultur: dowódcy brygady antyterrorystycznej z jednej strony i właściciele galerii sztuki z drugiej, muskularni dowódcy policyjnych drużyn, według których wyraz „dada” był pierwszym słowem wypowiadanym przez niemowlę oraz ekscentryczni krytycy sztuki, którzy nigdy wcześniej nie spotkali się oko w oko z policjantem, chyba że dali się aresztować podczas pokojowych manifestacji w latach sześćdziesiątych.
Ich wesele z pewnością nie było ani typowe, ani nudne.
Grudniowy sztorm rozszalał się na dobre, Seth Ridgeway jęczał przez sen; sen nabierał coraz szybszego tempa. Chciał zatrzymać jej obraz, zatrzymać ją, spojrzeć na nią jeszcze raz. Jednak niczym fragment filmu, nad którym utraciło się kontrolę, sen nie przestawał pędzić. Zoe weszła do pokoju, zachwycona dokonaniami popołudnia.
– Udało się! Zgodził się sprzedać mi wszystko! – powiedziała zadyszanym głosem. – Ale to nawet nie połowa sukcesu. Mam ze sobą niesamowitą niespodziankę dla świata sztuki oraz dla ciebie.
Wtedy wyciągnęła manuskrypt w języku greckim.
Teraz zupełnie nie przejmował się rękopisem ani światem sztuki, ani żadną inną niespodzianką, którą jedno z nich mogło przeżyć. Jedyną rzeczą, jaka liczyła się teraz, było odzyskanie jej. Koszmar toczył się dalej, a manuskrypt przestał być ważny.
– Może zechciałbyś łaskawie wziąć prysznic, żebym mogła na prawdę być blisko ciebie.