Heim mieszkał w starym schronie przeciwlotniczym z okresu II wojny światowej, usytuowanym w dzielnicy Schwabing i oddalonym zaledwie kilka przecznic od Staatsbibliothek, będącej bawarskim odpowiednikiem amerykańskiej Biblioteki Kongresu. Poza mizernymi tantiemami, jaki uzyskiwał ze sprzedaży napisanej przez siebie książki (w której opisywał, jak szpiegował Adolfa Hidera na zlecenie Hermanna Góringa), źródłem dochodów Heima, także skromnych, było udzielanie odpowiedzi na prośby o informacje nadsyłane do niego z całego świata. Większość jego dociekań odbywała się w Staatsbibliothek. Heima poznałem dzięki Wernerowi Meyerowi, wtedy naczelnemu reporterowi monachijskiej wieczornej gazety „Abend Zeitung”, który przedstawił mnie pewnego wieczora tuż przed Bożym Narodzeniem.
Tamtego dnia padał na zmianę śnieg, śnieg z deszczem oraz marznący deszcz. Zaparkowaliśmy na ciemnym, nieutwardzonym parkingu i ruszyliśmy zaśmieconą uliczką, oświetloną żarówkami latarni bez kloszy.
Werner zastukał w grubą, metalową płytę, która służyła za frontowe drzwi lokum Heima. Zauważyłem wtedy, że w dwóch oknach wydrążonych w betonowych ścianach schronu zainstalowano grube, metalowe płyty. Werner wyjaśnił, że Heim żył w nieustannej obawie przed odwetem ze strony Izraelczyków – mimo że spędził kilka lat w alianckim więzieniu. Wielu ludzi uważało bowiem, że był on nie tylko głównym adiutantem Hitlera, zajmującym się koordynowaniem akcji rabowania dziel sztuki, ale że miał na sumieniu także inne, haniebne czyny.
Po kilku minutach Heim podszedł do drzwi, potem zmagał się jeszcze chwilę z pancerną płytą i w końcu zaprosił nas do środka.
Określenie „przygarbiony lecz nieugięty” to wyjątkowo trafna jego charakterystyka. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie ulicznego włóczęgi. Miał na sobie dwa płaszcze oraz liczne swetry i koszule, ale jego oczy wciąż jeszcze promieniały bladym, lodowatym błękitem; jako dziecko musiał być takim plakatowym przykładem jurnego Aryjczyka.
Zaprowadził nas do pomieszczenia, w którym oddawał się swym historycznym dociekaniom. Kiedy już usiedliśmy wśród stosów papierzysk, położył nam na kolanach wytarte koce, żebyśmy przypadkiem nie zmarzli. Schron przeciwlotniczy nie był bowiem ogrzewany. Meyer zaczął rozmawiać z Heimem, a ja, ledwo znając język niemiecki, tylko się przysłuchiwałem. Przez kilka minut Heim i Werner rozmawiali o postępie wysiłków zmierzających do zlokalizowania kilku oryginalnych partytur Wagnera, które zaginęły podczas wojny. Poszukiwania te to była pasja Wernera. Chwilę rozmowy poświęcili również kwestii autentyczności dzienników Hitlera, które ostatnio ktoś odnalazł. Zdaniem Heima, który przeczytał ich fragmenty, mogły okazać się prawdziwe.
Potem zaczęli rozmawiać na mój temat oraz na temat podejmowanych przeze mnie prób wytropienia zaginionych dzieł sztuki. W poszukiwaniach tych wykorzystywałem między innymi doświadczenia zdobyte w pracy reportera dochodzeniowego. W ten sposób nie tylko zbierałem materiał do powieści, ale jednocześnie miałem oczy otwarte na ewentualne znaleziska, który mogłyby posłużyć za kanwę do napisania szerokiego artykułu nadającego się do publikacji w jakimś czasopiśmie lub nawet do napisania książki z gatunku literatura faktu.
Rozmawialiśmy zaledwie moment, a Heim nagle zaczął z rozrzewnieniem mówić o Friedrichu Stahlu, malarzu, który stał się ulubieńcem Hitlera i innych czołowych nazistów wspomnianych w tej książce. Heim wzruszył się do łez, wspominając Stahla i, jak przypuszczam, stare, dobre czasy. Rozwodził się nad pięknem jego płócien oraz nad tym, jak ciepło traktował tego artystę Hider, zupełnie jakby był jego bratem czy może nawet przybranym ojcem.
Po chwili Heim zaczął nas obu traktować bardziej poufale, przejawem czego było używanie słowa unser, czyli niemieckiego odpowiednika zaimka dzierżawczego „nasz”. Używał tego słowa w znaczeniu, które można by przetłumaczyć na „nasz krąg”. Czułem się coraz bardziej nieswojo, bo gospodarz objął nim wkrótce również swoich nazistowskich towarzyszy, a także Fuhrera we własnej osobie. Zdecydowanie nie było to towarzystwo, do którego chciałbym przynależeć.
Nawiasem mówiąc, Heim powstrzymywał się od wymawiania nazwiska Fuhrera, jakby czuł obawę przed wypowiadaniem go nadaremno – niemal jak bardzo religijni ludzie nie wypowiadają imienia Pana Boga. Posługiwał się raczej inicjałami „A.H.”, wypowiadając je po niemiecku, co brzmiało jak „Ahhah”!
Po pewnym czasie stary nazista wyciągnął plik dokumentów oraz kopertę z małymi fotografiami. Były to małowymiarowe czarno-białe zdjęcia szerokości około pięciu centymetrów, a każde przedstawiało jakiś obraz. Wszystkie te płótna wyszły spod pędzla Stahla, a pełny ich spis zawierała kartka papieru, którą wręczył mi Heim. Płótna, powiedział wtedy, zaginęły; ostatni raz widziano je w Zurychu tuż przed upadkiem Trzeciej Rzeszy. Nie wyjawił mi jednak dokładnie, kiedy widziano je po raz ostatni oraz kto je widział.
Kiedy obiecałem, że przystąpię do poszukiwania zaginionych obrazów i za pośrednictwem Wernera będę informował go o czynionych postępach, dał mi spis inwentarzowy oraz jedną z tych fotografii.
Z Monachium pojechałem do Zurychu, chcąc przekonać się, czy są tam jeszcze jakieś ślady po płótnach Stahla. Zameldowałem się w hotelu i zacząłem się rozpytywać. Wkrótce zdobyłem adresy kilku galerii sztuki, które istniały już w czasie, kiedy obrazy zaginęły. Poszedłem do najstarszej z nich i zacząłem rozmawiać z właścicielem. Pokazałem fotografię otrzymaną od Heima i oświadczyłem, iż reprezentuję zamożnego kolekcjonera, który zainteresowany jest zdobyciem płótna Stahla.
Właściciel galerii bez pardonu wyrzucił mnie za drzwi i zagroził, że zadzwoni na policję, jeśli bezzwłocznie nie opuszczę tego miejsca. Dodał jeszcze, że nie wie nic na temat płócien, o których mówiłem i, co więcej, nie chce mieć z nimi nic wspólnego, jak również z ludźmi, którzy się nimi interesują. Nie bardzo wiedziałem, czy przemawiał przez niego strach, czy gniew. Prawdopodobnie jedno i drugie. Ja z pewnością byłem przestraszony.
Wykonując zawód reportera śledczego, niejednokrotnie nadstawiałem karku, lecz zawsze byłem w stanie drążyć temat, nie dając się zastraszyć, aż udawało mi się zdobyć niezbędne materiały. Ale tak było kiedyś, teraz pragnąłem po prostu wyjść z tego cały i zdrowy.
Tak więc tamtego wieczora spałaszowałem rośli i popiłem litrem piwa, poszedłem do łóżka, a następnego ranka pierwszym pociągiem wyjechałem do Monachium. Do dziś nie mam pojęcia, gdzie znajdują się obrazy Stahla oraz, co chyba ważniejsze, nie sądzę, by zdobycie wiedzy na ten temat było najlepszym sposobem zapewnienia sobie spokojnego życia do późnej starości.
W książce tej przytaczam jednak wiele faktów najzupełniej prawdziwych. Na przykład relacje o tym, jak uciekający żołnierze SS wykorzystywali zrabowane skarby sztuki do kupienia sobie wolności. Można śmiało uznać za pewnik, że wiele z dzieł zaginionych podczas wojny, wciąż zdobi ściany pewnego chdleaux w Alpach, a znacznie więcej ukrytych jest w bankowych sejfach ciągnących się pod ulicami Zurychu. Z pierwszej ręki zdobyłem informację, że wartość wielu spośród tych dzieł niebotyczna, bez porównania znacznie wyższa niż cena życia człowieka, który zacznie zadawać niewłaściwe pytania.
Ostatnie lata dwudziestego wieku obfitowały też w podejmowane na nowo próby odnalezienia dawno temu zrabowanych dzieł sztuki i zwrócenia ich prawowitym właścicielom. Długo czekała też na rozwiązanie kwestia zdemaskowania nazistowskich kolaborantów: szwajcarskich banków oraz licznych europejskich korporacji. Żądania wypłaty odszkodowań, wnoszone przez żyjące ofiary holocaustu oraz ich rodziny, spotykały się z aroganckimi drwinami i nieugiętą odmową ze strony szwajcarskich bankierów, aż całkiem niedawno, pod wpływem międzynarodowych nacisków wypłacono nieduże kwoty właścicielom bankowych kont łub ich potomkom.