— Czy możemy spróbować?
Alfin rzucił jej spojrzenie jak harpun.
— Nie, czas ruszać — odparł Clave. — Zbieramy się.
Alfin znowu znalazł się na czele. Tym razem starał się często zatrzymywać i oglądać na pozostałych. A Gavving dumał. Wczoraj Alfin rzucił się na linonosa, szarpiąc go jak oszalały maniak, jak sam Gavving. Trudno było uwierzyć, że Alfin boi się Clave’a, wysokości czy czegokolwiek.
Słońce okrążyło niebo, powędrowało za Voy i wróciło do zenitu, zanim znów się zatrzymali. Tu wygładzone wodą drewno było miękkie, tak miękkie, że mogli po nim przejść z hakami w rękach. Wbić, podciągnąć się, wbić, podciągnąć się i tak dalej. Przywierali do pnia, by uniknąć stad ptaków skupionych na korze. Poza szkarłatnymi ogonami, ptaki miały szarobrązowe upierzenie, podobne do barwy samego drewna.
Kiedy dotarli do strumyka, okazało się, że jest jeszcze mniejszy niż poprzedni, ale wystarczył. Zawiśli w wodzie, chłodząc się i pozwalając, by spływała im po twarzach i ustach. Clave dzielił wędzone mięso. Gavving poczuł, że jest potwornie głodny.
Term jadł i przyglądał się ptakom. Nagle wybuchnął śmiechem.
— Popatrz, odprawiają taniec godowy.
— No i co?
— Zobaczysz.
Gavving rzeczywiście zobaczył, inni zresztą tak samo, sądząc z tubalnego śmiechu Clave’a i chichotów Jayan i Jinny. Szarobrązowy samiec zbliżał się do samicy i nagle rozpościerał szare skrzydła jak pelerynę. Pod szarością kryła się jaskrawa żółć i rurka wystająca z plamy szkarłatnych piór.
— Uczony mówił mi o nich kiedyś. Błyskacze — wyjaśnił Term. Nagle uśmiech znikł mu z twarzy. — Ciekawe, co one jedzą.
— A co to za różnica? — zapytał Alfin.
— Może żadna. — Term ruszył w górę, w kierunku ptaków. Ptaki odleciały, ale wróciły po chwili i zaatakowały go lotem nurkowym, wrzeszcząc obelżywie. Term zignorował je kompletnie. Po chwili wrócił.
— No i co? — zapytał Alfin.
— Drzewo jest podziurawione jak sito. Jak sito. Dziury są pełne insektów. Ptaki żywią się nimi.
— Zakochałeś się — zaczepnie prychnął Alfin. — Zakochałeś się w myśli, że drzewo umiera.
— Wolałbym myśleć, że jest inaczej — odrzekł Term, ale Alfin tylko prychnął.
Okrążyli zachodnią stronę drzewa. Słońce zapadło już za Voy i teraz zaczynało wznosić się znowu. Wiatr był znacznie mniej ostry, ale wędrowcy czuli już zmęczenie. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Często odpoczywali w rozpadlinach kory.
Odpoczywali, gdy Merril zawołała:
— Jinny? Zaczepiłam się.
Kleszcze wielkości pięści Clave’a wczepiły się w tkaninę prawie pustego plecaka Merril. Merril szarpnęła w swoją stronę. Z otworu w korze wysunął się stwór pokryty twardymi, brunatnymi, segmentowymi łuskami. Pysk stanowiła jedna wielka łuska z osadzonym pośrodku pojedynczym okiem. Ciało ukryte pod łuskami wydawało się miękkie.
Jayan cięła w miejscu, gdzie stworzenie stykało się z korą, oddzielając je od drzewa. Wciąż jednak z idiotycznym uporem pozostało wczepione w plecak Merril. Jayan podważyła kleszcze i wrzuciła stwora do plecaka.
Kiedy znów okrążyli pień w poszukiwaniu wody, Clave nastawił mały kociołek z pokrywą. Zrobił herbatę, znów napełnił kociołek i ugotował zdobycz Merril. Wystarczyło po kęsie dla każdego.
Zaklinowali się w szerokiej szczelinie w kształcie błyskawicy i starannie umocowali linami. Razem, ale rozdzieleni, od stóp do głów pogrążeni w korze, nie mieli możliwości ani ochoty rozmawiać. Cztery doby marszu od śniadania za bardzo ich zmęczyły. Marzyli tylko o śnie.
Po przebudzeniu zjedli znów po kawałku wędzonego mięsa.
— Poszukajmy jeszcze kilku tych skorupiaków — zaproponował Clave. — Są smaczne.
Nie musiał ich do tego namawiać. Nie musiał od czasu, gdy nie mogli wstać u wodopoju.
Tym razem to Jiovan szedł na czele. Poprowadził ich spiralą w prawo, dzięki czemu znaleźli się po zawietrznej. Tu drewno było również miękkie i pełne robactwa, a błyskacze uwijały się wokół. Po zawietrznej Alfin i Glory mieli problemy z utrzymaniem się przy drzewie. Jiovan powiedział na głos coś na ten temat i został nagrodzony pełnym tępej nienawiści spojrzeniem Alfina.
Sekret polegał na tym, że Alfin dłużej i staranniej wbijał haki niż pozostali, a Glory nie, toteż traciła dużo czasu na ślizganie się i odzyskiwanie równo wagi.
Alfin spostrzegł coś wysoko nad ich głowami: szare bryłki wystające z kory po obu stronach strumyczka. Wspiął się, uparcie wbijając haki w drewno i za chwilę powrócił z grzybem w kształcie wachlarza, jasnoszarym, otoczonym czerwoną falbanką, wielkości mniej więcej połowy plecaka.
Może być jadalny — oznajmił.
— Chcesz spróbować? — zapytał Clave.
— Nie. — Zamachnął się, żeby go wyrzucić.
Merril powstrzymała go.
— Mamy znaleźć coś, co uchroni plemię przed głodem — przypomniała. Odłamała czerwony kawałek falbanki i ugryzła na próbę. Niespecjalnie aromatyczny, ale może być. Uczonemu by smakował. Można go żuć bez zębów. — Ugryzła kolejny kawałek.
Alfin odłamał kęs białawego miąższu i włożył do ust z taką miną, jakby połykał truciznę.
— Smakuje nieźle — skinął głową.
W tym momencie znalazło się więcej ochotników, ale Clave zaoponował. Zanim odeszli, Clave wszedł na górę i zebrał cały bukiet wachlarzowatych grzybów. Jeden z wachlarzy, o powierzchni metra kwadratowego, powiewał mu z plecaka jak flaga.
Słońce wznosiło się po wschodniej stronie nieba poniżej Voy — można było patrzeć wzdłuż całego pnia, poza zielonym kłębuszkiem Kępy Quinna, i zobaczyć jasną iskrę Voy na krawędzi łagodnego blasku słońca. Zachodni wiatr wiał delikatnie poprzez bruzdy w korze, kiedy Gavving usłyszał krzyk Merriclass="underline"
— I komu potrzebne są nogi?
Trzymała się na odległość ramienia od drzewa. Jedną ręką.
— Merril? Czy z tobą wszystko w porządku? — zawołał w jej stronę.
— Czuję się fantastycznie! — Puściła uchwyt, spadła nieco niżej i znów się przytrzymała. — Term miał rację! Możemy latać!
Gavving podpełzł do niej. Jinny była już obok i wbijała hak w drewno. Gdy Gavving dotarł do nich, Jayan opierała się na haku, drugą ręką trzymając przygotowaną linę. Pchnęli Merril z powrotem w kierunku drzewa.
Nie opierała się, zapytała tylko:
— Gavving, dlaczego mieszkamy w kępie? Przecież tu jest jedzenie, woda i nie potrzeba nóg. Zostańmy tutaj. Niepotrzebna nam jaskinia linonosa, możemy wyryć własną. Mamy mięso linonosa i te skorupiaki, i grzyby-wachlarze. Jeśli chodzi o mnie, najadłam się już liści na całe życie! Ale jeśli ktoś ma jeszcze na nie ochotę, można tam posłać kogoś, kto ma nogi.
Musimy uważać z tymi grzybami, pomyślał Gavving. Wbijał haki w drewno, Jiovan robił to samo po drugiej stronie Merril. A gdzie Clave?
Clave był z Alfinem, wysoko nad ich głowami, tocząc niesłyszalną, ale zaciętą dyskusję.
— Chodźcie, idziemy dalej. Co wy robicie? — pytała Merril, gdy Gavving i Jiovan przywiązywali ją do kory. — Albo wiecie co, mam świetny pomysł. Wracajmy. Mamy wszystko, czego nam trzeba. Zabijemy jeszcze jednego linonosa, i jeszcze, i jeszcze, i będziemy hodować te grzyby w kępie, a tutaj założymy kolejne plemię. Claave! — wrzasnęła, gdy Clave i Alfin zeszli na tyle nisko, aby ją usłyszeć. — Czy nadaję się na Przywódcę kolonii?
— Byłabyś świetna. Obywatele, pozostaniemy tu przez jakiś czas. Przyczepcie się. Nie próbujcie latać.