Выбрать главу

Pierścień gazowy jest rzadki. Gaz musi być tak rozrzedzony, że każda cząsteczka może być uważana za oddzielną orbitę. Można się spodziewać, że okrąży ona masę pierwotną do połowy, zanim spotka się z inną cząsteczką. W takich warunkach pierścień gazowy jest stabilny. Okazjonalny zabłąkany foton wypchnie cząsteczkę w przestrzeń międzyplanetarną, ale pozostałe cząsteczki wciąż będą się natykać na orbitujące ciało.

Tytan — mniejszy niż Mars, nie większy niż Ganimed — ma atmosferę o ciśnieniu półtora rażą większym od ziemskiego na poziomie morza. Oczywiście, ciągle ją traci, ale część jej stale wraca z pierścienia gazowego.

Gwiazda Levoy stanowiła przypadek skrajny i nieco odmienny w proporcjach.

Dymny Pierścień stanowił najgrubszą część pierścienia gazowego wokół Gwiazdy Levoy. W medianie był prawie tak gęsty jak ziemska atmosfera kilometr nad poziomem morza: zbyt gęsty, by być stabilny. Ale pierścień gazowy był stabilny: gęsty, lecz utrzymywany w granicach stromego gradientu grawitacyjnego. Cząsteczki ciągle wracały z pierścienia gazowego do Dymnego Pierścienia, a z Dymnego Pierścienia do burzliwej atmosfery otaczającej Świat Goldblatta.

— Świat Goldblatta musiał rozpocząć istnienie jako planeta-gazowy gigant, taki jak na przykład Saturn. Prawdopodobnie nie wpadł w zasięg, dopóki pulsar nie stracił większości obrotów i ciepła — mówił głos Sharon Levoy w pamięci Kendy’ego. — Potem pochwyciły go silne wiatry Roche’a. Mógł znaleźć się dość blisko, by stracić wodę, glebę i gaz. Przez jakiś miliard lat Świat Goldblatta sączył gaz do Dymnego Pierścienia, a Pierścień do przestrzeni międzygwiezdnej. Nie jest zupełnie stabilny, ale, do licha, planety też nie są aż takie stabilne na dłuższą metę.

— Nie będzie stabilny wiele dłużej — wtrącił Dennis Quinn. — Większość Świata Goldblatta już nie istnieje. Dziesięć milionów lat, sto milionów, i Dymny Pierścień rozrzedzi się.

Kendy pamiętał te szczegóły. Zapisy wykonywano wtedy, gdy przyrządy „Dyscypliny” sondowały Pierścień z bliskiego zasięgu. Część załogi już badała Dymny Pierścień poprzez MONT-y. Raporty były entuzjastyczne: istniało życie oparte na DNA, a powietrze nie tylko nadawało się do oddychania, ale miało miły smak…

Kendy nie pamiętał, jak sprowadził „Dyscyplinę” na orbitę wokół Gwiazdy Levoy. Musiał zużyć całe paliwo na pokładzie, opóźniając o wiele lat dotarcie do innych gwiazd na swoim kursie. Dlaczego?

Głos Claire Dalton:

— Musimy wyjść z tego pudła. Zaczyna się psuć. Odrobina każdej substancji, jaką przetwarzamy, gubi się przy każdym cyklu. Tam jest nie tylko woda, lecz także powietrze, a pewnie nawet świeży nawóz dla naszych zbiorników hydroponicznych!

To Sharls Davis Kendy rządził „Dyscypliną”. Dwudziestoosobowa załoga nie była potrzebna, aby prowadzić statek: Państwo wybrało ich jako zapas ludzkości, maleńki fragment samego siebie, z dala od wszelkich lokalnych katastrof. Jedna planeta, jeden system słoneczny, są zbyt delikatne, aby zapewnić przetrwanie Państwa ludzkości. Każdy statek w przestrzeni miał załogę wystarczającą, by dać początek nowej rasie ludzkiej: to była ich druga misja, gdyby kiedykolwiek okazała się konieczna. Państwo nie oczekiwało takiej katastrofy, ale inwestycja w porównaniu z nagrodą była minimalna.

Kiedy stracił kontrolę? Może zagrozili, że ominą komputer i przejdą na sterowanie ręczne? Nie mogli tego zrobić, ale morale mogłoby ulec rozkładowi, gdyby się dowiedzieli, jak mało mają naprawdę do powiedzenia. Na tej podstawie Kendy mógł się poddać.

A może po prostu był ciekawy.

Nie pamiętał nic z tego, co musiało być buntem. Może zrobili z niego idiotę, a może nie chciał tego pamiętać. Załoga wyruszyła z ośmioma MONT-ami i zniszczyła w tym celu hydroponiki! Na to nie można było pozwolić.

Kendy miał pewność, że siedem z MONT-ów nie działało. Część urządzeń pewnie odratowano… a ostatni MONT już nie tryskał fontanną płonących oparów wodnych. Kendy przestał wysyłać komunikat. W dole biało i obojętnie lśnił Pierścień.

Pewnego dnia się dowie. Czy będą go w ogóle pamiętać?

Kendy czekał.

ROZDZIAŁ VI

Teren Środka

Kępka „siwizny” powinna była już dawno zostać wykarczowana. Miała pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów wielkości i na pół metra wżarła się w żywe drewno. W powstałym w ten sposób kompoście zadomowiły się parasolowate rośliny; dojrzały i teraz rozpościerały jaskrawe kwiaty, przyciągając przelatujące owady.

Minya patrzyła, jak płomień rozprzestrzeniał się krętymi ścieżkami po łacie grzyba. Bryza miotała dławiący dym w nieprzewidywalnych kierunkach. Dym wypędzał z grzyba chmury muszek. Miała nadzieję, że triada Thanyi wkrótce wróci z wodą.

W Szwadronie Triunów były trzy triady. Minya, Sal i Smitta znajdowały się najbliżej mediany, triada Jeel przemierzała pień w górę i w dół, przenosząc zaopatrzenie z kępy, zaś triada Thanyi przynosiła wodę z zawietrznej.

Ogień zwykle nie stanowił problemu, ale zawsze może zdarzyć się błąd.

— Uwielbiam te wspinaczki — oznajmiła Smitta. Płynęła z palcami stóp wczepionymi w krawędź kory. Tak blisko mediany tyle wystarczyło, aby utrzymać ją na słabym powiewie. — Lubię pływać… No i z jakiego innego miejsca można zobaczyć cały Dymny Pierścień?

Minya skinęła głową. Nie chciała rozmawiać. Jeśli problem nie chce odejść sam, a nie można go rozwiązać, co zrobić, jeśli nie uciec? Uciekła tak daleko, jak może uciec ludzka istota. Pomogło. Tutaj, na granicy dwóch nieskończoności, czuła się spokojnie.

Drzewo wydawało się ciągnąć w nieskończoność w obu kierunkach. Ciemna Kępa, podświetlona przez Voy i słońce, była niby aureola zielonego puchu z czarnym jądrem. Na zewnątrz Kępa Daltona-Quinna wydawała się niewiele większa. Kilka zabłąkanych chmur, smużki zielonego lasu, wiry sztormu — wszystko zostało na zewnątrz. Na wschodzie widniał punkt jaskrawego światła nie całkiem pośrodku ciemnego obrzeża; ten sam mały staw, który już od kilku dni kusząco unosił się coraz bliżej nich.

Może, może się zbliży. Nie rozmawiały o tym. To przynosi pecha.

Między suszą a ostatnimi rozruchami politycznymi Szwadron Triunów nie miał czasu zajmować się pielęgnacją drzewa. Były potrzebne w charakterze policji. Można by mieć nadzieję, że egzekucje uporały się na razie z zamieszkami, ale teraz triady znajdowały pasożyty i łaty siwizny na całym pniu. Dzisiaj spaliły już całe pole tego paskudztwa.

Minya pochwyciła kątem oka jakiś ruch na zewnątrz, w kierunku, w którym wiał wiatr. Błękit na błękicie, trudny do zobaczenia, coś wielkiego. Słońce było prawie w nadirze, oślepiało ją. Zmrużyła oczy, osłoniła je dłonią i oznajmiła:

— Triun.

Smitta poderwała się natychmiast.

— Interesuje się nami? Sal!

— Widzę — zaśpiewała Sal spod obłoku dymu.

— Są zainteresowane — dodała Minya. — I całkiem blisko… Smitta podciągnęła się na pniu i już szykowała broń.

— Kiedyś walczyłam z triunem. Są sprytniejsze niż mieczoptaki. Można je odstraszyć. Pamiętajcie, jeśli zabijemy jednego, trzeba zabić wszystkie trzy.

Obiekt o kształcie torpedy był coraz bliżej. Miał barwę nieba i obracał się z wolna. Sześć ogromnych oczu pojawiało się po kolei na obwodzie, a trzy wielkie, przejrzyste płetwy… jedna była mniejsza od pozostałych: to pewnie młode.

— Czego potrzebujemy? — szeptem zapytała Minya.

— Łuki i strzały gotowe? Przywiąż strzałę i wbij w koniec trochę płonącej siwizny. Dobrze, że mamy ogień. Pamiętajcie, gdzie są strzałostrąki. Mogą się przydać.