Gdyby mógł ich zobaczyć lub porozmawiać z nimi…
— Łączność głosowa. Obywatele, tu Kendy w imieniu Państwa. Przemówcie, a nagroda będzie większa, niż to sobie możecie wyobrazić.
— Wzmocnić. Wzmocnić. Wzmocnić — odpowiedział MONT.
Kendy już wysyłał pełne wzmocnienie.
— Odwołać łączność głosową — polecił.
Nie po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy Dymny Pierścień nie stanowił zbyt przyjaznego środowiska. Stworzenia żyjące w stanie swobodnego spadku nie mają ludzkiej siły. W Dymnym Pierścieniu ludzie mogli okazać się najsilniejszymi istotami, szczęśliwymi jak ostrygi w swoich skorupach i mniej więcej tak samo aktywnymi. Cywilizacja rozwija się po to, by chronić przed wpływem środowiska lub atakami innych ludzi. Wojna, to byłby dobry znak…
Gdyby wiedział, co się tam dzieje! Kendy mógł zakłócić środowisko na tuzin rozmaitych sposobów. Wyrzucić ich z Raju i patrzeć, co się będzie działo. Ale nie miał odwagi. Nie wiedział wystarczająco dużo.
Czekał.
ROZDZIAŁ l
Kępa Ouinna
Gavving słyszał szelest, gdy jego towarzysze posuwali się ku górze. Byli rozproszeni wzdłuż pnia drzewa. Dzielił się w nieskończoność na cienkie jak nitki gałązki, które na końcach rozkwitały delikatnym listowiem podobnym do zielonej waty pozwijanej w luźne kłębki, by pochwycić jak najwięcej światła, przenikającego przez nie niczym zielony zmierzch.
Gavving przedzierał się przez wszechświat utkany z zielonej waty cukrowej.
Wygłodniały, sięgnął głęboko poprzez sieć gałązek i wyszarpnął garść liści. Smakowały dokładnie jak twarda wata cukrowa. Zaspokajały głód, ale żołądek Gavvinga domagał się mięsa. Te liście były zbyt włókniste… a ich zieleń zbyt brunatna, nawet tu, na skraju kępy, gdzie dochodziło światło słońca.
Zjadł liście i ruszył dalej.
Narastające zawodzenie wiatru powiedziało mu, że jest już prawie na miejscu. W chwilę później wytknął głowę na słońce i wiatr.
Światło słoneczne raziło go w oczy, wciąż jeszcze zaczerwienione i podrażnione porannym napadem alergii, która zawsze atakowała oczy i zatoki. Skrzywił się i odwrócił głowę. Pociągnął nosem i czekał, aż wzrok przywyknie, a potem niecierpliwie spojrzał w górę.
Gavving miał czternaście lat, mierzonych zachodami słońca za Voy. Do tej pory nie ruszał się powyżej Kępy Quinna.
Pień wznosił się wprost w górę, jakby wychodził z Voy. Wydawało się, że nie ma końca, jak szeroki, brązowy mur zwężający się najpierw w walec, a potem w ciemną linię łagodnie zakrzywiającą się ku zachodowi, ku punktowi w nieskończoności… punktowi zwieńczonemu daleką kępą zieleni.
Spod jego stóp odpadł nagle obłok zbrązowiałej zieleni, oddalając się w kierunku środka kępy. Gavving spojrzał na wschód. Wiatr szarpał jego długie włosy. Widział gałąź wyłaniającą się z zieloności — pół klomtera nagiego drewna, smukła, delikatna płetwa.
Z zieleni obok wychynęła głowa Harpa, który natychmiast cofnął się, chowając twarz przed wiatrem. Za nim wysunął się Laython i również zaraz się ukrył. Gavving czekał. Teraz pojawili się obaj. Twarz Harpa była szeroka, grubokoścista, pełna brutalnej siły, częściowo ukrytej przez złocisty zarost. Długa, ciemna twarz Laythona właśnie zaczynała porastać kosmykami czarnych włosów.
— Możemy przepełznąć dookoła, na drugą stronę pnia. Na wschód, z dala od tego wiatru.
Wiatr wiał zawsze z zachodu, zawsze z prędkością sztormu. Laython spojrzał pod wiatr poprzez palce.
— Nie zgadzam się! — ryknął. — Jak złapiemy cokolwiek? Cała zwierzyna przylatuje z wiatrem!
Harp prześliznął się między liśćmi i dołączył do Laythona. Gavving wzruszył ramionami i zrobił to samo. Chętnie ukryłby się przed wiatrem… W końcu Harp, o dziesięć lat starszy od kolegów, był kimś w rodzaju przywódcy. Niestety, rzadko to potwierdzał czynem.
— Nie będzie żadnego łapania — odparł Harp. — Jesteśmy tu po to, żeby strzec pnia. Jeśli nawet jest susza, to nie znaczy, że nie będzie nagłej powodzi. A jeśli drzewo zahaczy o staw?
— Jaki znowu staw? Rozejrzyj się! Tu nie ma zupełnie nic! Voy jest za blisko, sam to powiedziałeś, Harp!
— Pień zasłania prawie całe pole widzenia — łagodnie odparł Harp.
Słońce, jasny punkt na niebie, przesuwało się powoli wzdłuż zachodniej krawędzi kępy. Z tamtej strony nie było widać ani stawów, ani chmur, ani wędrownych lasów… nic, tylko białobłękitnawe niebo przecięte linią Dymnego Pierścienia. Na tej linii widniał skłębiony supeł, który musiał być Goldem.
Spojrzał w górę i ujrzał jeszcze więcej nicości: odległe smugi chmur układające się w kształt burzowego wiru… błyszczącą plamkę, która mogła być stawem, ale wydawała się jeszcze bardziej odległa niż zielony czubek całkowego drzewa. Nie będzie powodzi.
Ostatnia powódź nadeszła, gdy Gavving miał sześć lat. Pamiętał przerażenie, panikę, nerwowy pośpiech. Plemię przeniosło się na wschód, wzdłuż gałęzi, w miejsce, gdzie kępa przechodziła w stożkowaty słup nagiego drzewa. Pamiętał huk, który zagłuszył wiatr, i dygoczącą bez końca gałąź. Ojciec Gavvinga i dwaj inni myśliwi nie zostali ostrzeżeni w porę. Zmyło ich w niebo.
Laython ruszył wokół pnia, ale w kierunku nawietrznej. Na wpół wychylony z listowia, długimi ramionami odpychał się pod wiatr. Harp ruszył za nim. Jak zwykle, ustąpił. Gavving prychnął i dołączył do nich.
Droga była męcząca. Harp jej z pewnością nienawidził. Używał wprawdzie sandałów z hakami, ale i tak chyba cierpiał. Miał sprawny mózg i ostry język, ale był karłem. Jego tors był krótki i krępy, muskularne ramiona i nogi miały niewielki zasięg, a palce u stóp stanowiły tylko dekorację. Mierzył znacznie mniej niż dwa metry. Kiedyś Grad powiedział Gavvingowi:
„Harp wygląda jak obrazy Założycieli w dzienniku. Kiedyś wszyscy wyglądaliśmy tak samo”.
Harp wyszczerzył zęby, choć ledwie zipał.
— Damy ci sandały z hakami, kiedy będziesz trochę starszy.
Laython również się uśmiechnął, choć nieco krzywo, i wyprzedził ich obu. Nie musiał nic mówić. Sandały z hakami mogły jedynie przeszkadzać jego długim, ruchliwym palcom u stóp.
Noc zmniejszyła panującą jasność. Teraz, gdy światło słoneczne znajdowało się po drugiej stronie Voy, widoczność była lepsza. Pień wyglądał jak ogromny, brunatny mur o obwodzie trzech klomterów. Gavving spojrzał w górę tylko raz — był rozczarowany brakiem postępów. Później już tylko trzymał głowę pod wiatr, przedzierając się przez zieloną watę, aż usłyszał krzyk Laythona:
— Kolacja!
Drżąca czarna kropka, punkcik widoczny pod wiatr.
— Nie wiem, co to jest — mruknął Laython.
— Chyba próbuje minąć drzewo. Wygląda na dużą sztukę — dodał Harp.
— Idę na drugą stronę! Chodźcie!
Popełzli szybciej. Drżąca kropka zbliżyła się. Była długa, wąska i poruszała się ogonem do przodu. Wielka przezroczysta płetwa stwarzała mgiełkę od szybkiego ruchu, gdy zwierzę próbowało wyminąć pień. Smukły korpus obracał się powoli.
Wreszcie pojawiła się głowa. Zza dzioba wyzierała para lśniących oczu.
— Mieczoptak — stwierdził Harp i przystanął.
— Hej, co robisz? — zawołał Laython.
— Nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuca się na mieczoptaka.
— Przecież to też mięso! I pewnie sam zdycha z głodu tak blisko pnia.
— I kto tak mówi, Term? — prychnął Harp. — Term zna teorię, ale nie musi polować.
Powolne obroty mieczoptaka odsłoniły miejsce, w którym powinno się znajdować jego trzecie oko. Zamiast niego widniała wielka, nieregularna plama kosmatej zieleni.