— Prikazywat znaleźć moby. Em, o, be, ygrek.
Ekran zapłonął, wypełnił się literami.
Term zaczął czytać:
„Moby to stworzenie wielkości wieloryba o wielkiej paszczy i pionowych szczelinach policzkowych, porowatych i wykorzystywanych jako filtry. Karmi się, latając w chmurach owadów. Długość siedemdziesiąt metrów. Masa około ośmiuset ton metrycznych. Jedno główne oko. Dwoje mniejszych oczu, lepiej zabezpieczonych i chyba krótkowzrocznych, do bliższych działań, umieszczonych po obu stronach pojedynczego ramienia. Pozostaje w pobliżu stawów lub dżungli z waty cukrowej. Woli pozostawać w ciągłych obrotach, dla stabilności i aby obserwować zagrożenia, ponieważ w środowisku swobodnego spadku nie ma bezpiecznych kierunków. Moby unika dużych stworzeń i ucieka przed MONT-ami. Zaatakowany, walczy jak Kapitan Ahab: jego pojedyncze ramię wyposażone jest w cztery palce, a palce zakończone są harpunami rosnącymi niczym szpony”.
Clave obejrzał się przez ramię. Latająca paszcza była teraz widoczna z profilu. Pomimo roju owadów wokół tratwy potwór na razie ich omijał.
— To ten?
— Tak sądzę.
— Monty? Kapitan Ahab? Wielkości wieloryba?
— Nie wiem, co znaczą te słowa.
— To chyba i tak nie ma znaczenia. W porządku. Jest lękliwe i żywi się owadami, a nie obywatelami. Nie brzmi to groźnie.
— I właśnie dlatego potrzebujecie Uczonego. Bez kaset nie wiedziałbyś o nim zupełnie nic.
— A może… — odezwał się Gavving — może wcale nie chcemy, żeby nas minął…
Wyjaśnił, nieco się zacinając, o co mu chodzi. Nikt się nie roześmiał. Może za bardzo chciało im się pić. Clave przyjrzał się ogromnemu owadożercy, zasznurował wargi i lekko skinął głową.
Clave stał w pozycji, w jakiej ustawiła go Minya. Lewą ręką trzymał stalowy łuk, odciągając cięciwę w pół drogi do policzka. Czuł się niezręcznie. Zamiast jednego z miniharpunów Minyi, trzymał przed sobą półtora metra własnego harpuna.
Moby obserwował go. Clave czekał, aż wirowanie stworzenia sprawi, że główne jego oko znajdzie się z drugiej strony ciała.
— Rzuć linę — polecił.
Gavving cisnął zwój liny w kierunku moby’ego. Clave pozwolił, aby rozwijała się przez chwilę, po czym wysłał w ślad za nią harpun.
Harpun zakołysał się w locie, ciągnąca się za nim lina wyprostowała jego lot. Stalowy łuk i mięśnie Clave’a powinny były wystarczyć, aby nabrał pędu i dotarł do samego moby’ego. Nie wystarczyły. Nawet nie doleciał w pobliże bestii.
— Ściągnij go i zwiń linę — polecił Alfinowi. Innym rozkazał: — Strzały. Wypuśćcie do niego kilka strzał. Niech się wścieknie. Niech zwróci na nas uwagę.
Strzała Terma chybiła o spory kawał i Clave nie pozwolił mu zmarnować następnych. Gavving i Minya trafili do celu. Każde z nich zdążyło już wystrzelić po dwie strzały, gdy Clave powstrzymał ich:
— Stop. Chcemy, żeby był wściekły, a nie ranny, nie przerażony. Term, czy on jest nieśmiały?
— Przeczytałem wam wszystko, co wiem.
Poufne! Niech no tylko się nadarzy okazja, Clave zapozna się z informacjami na wszystkich „kasetach”. Zmusi Terma, żeby mu je wszystkie przeczytał.
Zwiewny ogon moby’ego poruszał się lekko. Zwierzę zauważyło ruch harpuna i zaczęło się usuwać na bok, kiedy dosięgły go strzały. Jedna trafiła w płetwę, druga w pysk, ale bez wielkiego impetu.
Moby zadygotał. Zatrzepotał płetwami, okręcił się. Trzecia strzała trafiła go w okolicę głównego oka. Stworzenie obróciło się w ich stronę.
— Alfin, zwinąłeś linę?
— Jeszcze nie.
— To się pospiesz, manusie! Wszyscy są przywiązani?
Niebo rozwarło paszczę; wisiała nad nimi i rosła. Kościste ramię wysunęło się do przodu, prezentując cztery harpuny.
— Czy teraz go zranimy? — zapytał Alfin.
Clave odrzucił metalowy łuk, wziął harpun.
— Drzewne żarcie, chcę mu to wpakować w ogon.
Moby okazał się uprzejmy. Machnął ogonem — aż poczuli podmuch — i krążył wokół nich, przyglądając się całej scenie. Zaledwie ogon znalazł się w jego zasięgu, Clave rzucił. Harpun utkwił mocno w mięsistej części, nad rozłożystą, przejrzystą płetwą. Moby zadrżał, ale się nie zatrzymał.
„Dłoń” śmignęła do przodu. Gavving wrzasnął i wyskoczył spomiędzy zamykających się rogowych harpunów prosto w niebo, aż trzymająca lina napięła się i pociągnęła go poza krawędź kory. Minya krzyknęła i cięła „dłoń”.
— Zupełnie jak kość! — poinformowała i zamierzyła się znowu.
Clave chwycił następny harpun i skoczył w kierunku potężnego pyska. Zanim lina pociągnęła go z powrotem, ukłuł stworzenie w wargę. Potężne, kościste palce zwinęły się za jego plecami. Miecz Minyi trafił w staw i jeden z palców-harpunów znalazł się w powietrzu obok nich.
Moby błyskawicznie cofnął „dłoń”. Paszcza zatrzasnęła się i tak już pozostała. Stworzenie wycofało się, machając bocznymi płetwami.
Gavving przyciągnął się z powrotem do kory. Wszyscy obserwowali, jak moby obraca się i ucieka.
Tratwa z kory drgnęła. Moby zatrzymał się, żeby spojrzeć za siebie. Tratwa wędrowała za nim. Zwierzę ruszyło pędem pod wiatr.
Kropka słonecznego światła zalśniła na krawędzi stawu. Wędrowne wiatry pomarszczyły jego powierzchnię. Wewnątrz poruszały się cienie. Gdzieś w oddali nasienny strąk wysunął wąs długi na ponad klomter, aby sięgnąć wody. Gavving tęsknie oblizał usta.
Dziesiątki tysięcy ton wody znikało w oddali.
Clave klął monotonnie. Wreszcie przerwał i wyjaśnił:
— Przepraszam. Moby miał zanurzyć się w wodzie i próbować nas zgubić.
Gavving otworzył usta, przemyślał decyzję… ale i tak się odezwał:
— Mój pomysł. Dlaczego nie zwaliłeś wszystkiego na mnie?
— Bo to i tak moja wina. Jestem Przywódcą. Zresztą warto było spróbować! Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie ta bestia nas ciągnie.
Czekali, żeby się dowiedzieć.
Oczy Gavvinga powędrowały wzdłuż Dymnego Pierścienia, który wyłaniał się na tle nieba: blady błękit oparów wody i odległości. Równo ułożone wykałaczki mogły być zagonkiem całkowych drzew. Dziesiątki tysięcy klomterów dalej widać było plamę białej burzy, zwanej Goldem. Zgrubienie na łuku w połowie drogi do Voy to odległy Kłąb.
I oto wszystkie ciała niebieskie, o których marzył jako dziecko. Harp powiedział mu, że pewnego dnia je zobaczy. Bardziej praktyczni twierdzili, że nie ma szans. Drzewo poruszało się zgodnie z kaprysami sił natury, a przecież nikt nie opuszczał drzewa.
Gavving opuścił drzewo, ożenił się, a teraz był rozbitkiem i do tego spragnionym.
Plemię Quinna przylgnęło do przedniej krawędzi kory. Ulegając namowom Clave’a, włożyli plecaki. Wszystko mogło się zdarzyć… ale nic się nie działo, poza tym, że staw oddalał się coraz bardziej.
— Tak blisko, a przecież tak daleko — mruknął Term. — Czy mamy jeszcze kilka strzałostrąków?
— Nie aż tyle. — Clave rozejrzał się wokół. — Przynajmniej nikogo nie straciliśmy. W porządku. Poruszamy się i to na zewnątrz. To dobrze, prawda, Uczony? Gęstsze powietrze?
— I wszystko inne — odparł Term. — Powietrze, woda, rośliny, mięso i drapieżnicy.
Moby zakręcał, kierując się powoli na wschód. Zwalniał. Był już zmęczony. Przycisnął płetwy do boku, kierując ku wiatrowi aerodynamiczny, jajkowaty korpus. W dalszym ciągu płynął na zewnątrz, holując za sobą tratwę. Staw stał się niewielkim klejnotem, błyszczącym odbitym niebieskim światłem Voy.