— Odetniemy się natychmiast, gdy tylko zbliżymy się do czegoś interesującego — oznajmił Clave. — Całkowe drzewo, staw, las… wszystko, co ma w sobie wodę. Nie chcę, żeby ktoś odciął linę za wcześnie.
— Przed nami chmura — zawołała Merril.
Odległy, skłębiony kłąb bieli rozpływający się w błękicie.
— Jak daleko? — warknął Clave. — Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt klomterów? I tak nie jest przed nami, ale na zewnątrz. Jesteśmy skierowani prawie dokładnie na wschód.
— Może nie całkiem — odparł Term. — Jesteśmy skierowani na zewnątrz od wschodu i poruszamy się bardzo szybko. Gavving, pamiętasz? „Wschód wiedzie cię na zewnątrz, zewnątrz wiedzie na zachód, zachód wiedzie do wewnątrz, wewnątrz wiedzie na wschód, lewa i prawa burta wiodą z powrotem”.
— A co to za drzewne żarcie? — zapytał Clave. Gavving pamiętał, ale nie odpowiedział. Była to informacja „poufna”… i Term nigdy nie wyjaśnił mu, co oznacza.
Ale Minya odezwała się szybko:
— Przecież każde dziecko to zna. Podobno to jakiś sposób poruszania się, jeśli zgubisz się w niebie, ale masz strzałostrąki.
Term radośnie potwierdził:
— Ciągnie nas na wschód. Poruszamy się za szybko dla naszej orbity, więc odpadniemy na zewnątrz i zwolnimy. Założę się, że moby kieruje się w stronę tamtych chmur.
Płetwy moby’ego rozpostarły się i teraz łopotały lekko. Przed nimi nie było zupełnie nic, aż do miejsca, gdzie z nieskończoności wyłaniał się Dymny Pierścień. Minya przesunęła linę, żeby znaleźć się w pobliżu Gavvinga. Przywarli do krawędzi kory i obserwowali kłaczek chmury na zewnątrz od nich, rozpamiętując własne pragnienie.
Słońce okrążało Voy.
Jeszcze raz. Odpłynęli już wiele klomterów na zewnątrz. Cykl dzień-noc był już znacznie dłuższy.
Kłąb chmur urósł. Jednak!
— Będzie próbował nas zgubić w tej mgle — mruknął Term, bardziej z nadzieją niż z przekonaniem.
Moby nie poruszał się już od jakiegoś czasu. Hak, który mocował harpun, zaczął wysuwać się z kory. Clave wbił drugi i szybko owinął wokół niego luźną linę. Chmura przesłaniała już prawie całe niebo.
Widać było szczegóły: proste smugi, kłębki burzliwego mroku. Gdzieś w głębi migotały błyskawice.
Jayan i Jinny zdjęły koszule. Alfin, najwyraźniej uradowany tym widokiem, odezwał się nagle:
— One mają rację. Zdejmijcie koszule. Spróbujcie złapać trochę wilgoci.
Ciemność pojaśniała, gdy spoza krawędzi chmury wyjrzało słońce. Zachodziło. Zobaczyli pierwsze nieśmiałe smużki mgły i zaczęli machać koszulami.
— Czujecie wilgoć? — zawołał Gavving.
— Czuję — sarknęła Merril. — Czuję i wącham, ale nie mogę jej wypić! Ale już nadchodzi!
Od zachodniej strony mignęła błyskawica. Teraz i Gavving czuł mgłę. Próbował wyżąć wodę z koszuli. Nie da się? Trzeba machać dalej. Może już? Mocno wykręcił koszulę, próbując ją wyssać. Poczuł wodę zmieszaną z potem.
Wszyscy inni robili to samo. Zaledwie mogli się widzieć. Gavving nigdy w życiu nie widział takiej ciemności. Moby był niewidzialny, daleko. Czuli jednak szarpanie liny. Wywijali koszulami, ssali wodę i śmiali się jak szaleni.
Wokół nich pojawiły się grube krople. Coraz trudniej było oddychać. Gavving oddychał przez koszulę i łykał przesączającą się wodę.
Ciemność zanikała. Czyżby wydostawali się z chmury?
— Clave? Nie chcesz przypadkiem uciąć tej liny? Może tu zostaniemy?
— Czy komuś jeszcze chce się pić? — Milczenie. — Napijcie się do syta, ale nie możemy tu zostać, oddychając przez koszule. Zaufajmy moby’emu jeszcze przez chwilę.
Bladozielone światło było coraz silniejsze. Gavvingowi wydawało się, że przez rzednącą mgłę widzi niebo… zielonkawe niebo o dziwnej fakturze. Zielone? A może to złudzenie wzrokowe, spowodowane zbyt długim przebywaniem w nienormalnej ciemności?
— Drzewne żarcie! — ryknął Clave i machnął nożem. Lina harpuna zaśpiewała nisko, przecięta kolejnym ciosem. Kawał kory zadygotał.
I oto wypływali z mgły w warstwę czystego powietrza. Gavving zauważył, że moby, wreszcie wolny, odpływa z łopotem płetw. Poświęcił mu tylko przelotne spojrzenie, bo wpatrywał się w klomtery kwadratowe zieleni o dziwnej fakturze, coraz wyraźniej szej, coraz bardziej namacalnej. To dżungla, a oni zaraz w nią uderzą.
ROZDZIAŁ XI
Dżungla z waty cukrowej
Mont nie przypominał niczego innego we wszechświecie. Cały składał się z kątów prostych, wewnątrz i na zewnątrz, był z plastiku i metali, martwych, gwiezdnych materiałów. Białe światło jarzące się na górnej ścianie nie należało ani do Voy, ani do słońca. Jeszcze dziwniejsze światełka pełzały po pulpicie sterowniczym i po oknie dziobowym. Mont był ruchomy, a Drzewo Londyn poruszało się tylko z jego pomocą. Skoro Drzewo Londyn było czymś żywym, zamieszkanym przez żywe istoty, to Lawri uważała monta za jeszcze jedną, odmienną formę życia.
Mont był potężnym sługą. Służył Klance’owi, Uczonemu oraz Lawri. Nieraz odchodził w niebo z ludźmi Floty, jego władcami. Tym razem zabrał również Lawri.
Nie była panią monta i to działało jej na nerwy.
Dżungla, widziana przez panoramiczną szybę dziobową, była zielona, upstrzona wszystkimi możliwymi kolorami tęczy… w tym również szkarłatnymi punktami oznaczającymi źródła ciepła. Pilot Floty nacisnął przycisk i powiedział:
— Puścić.
Minęła chwila długości wielu oddechów, nim Lawri usłyszała:
— Jesteśmy wolni.
Pilot dotknął klawiszy silników manewrowych. Podmuch pchnął Lawri do przodu, aż oparła się o pasy. Wojownicy przywarli do sieci na powłoce. Teraz, gdy mont zwolnił, znaleźli się w zasięgu okna na dziobie. Chmura niebieskich jak niebo ludzików opadła w kierunku falującej chmury zieleni.
Pilot zwolnił przyciski po dwunastu oddechach (według obliczeń Lawri). Przyglądała się cyfrom migoczącym na ekranie. Zwolnił przy zerze. Dżungla przestała zbliżać się do okna dziobowego monta.
— Dzicy jeszcze się nie poruszyli — poinformował pilot. Ignorował Lawri, a przynajmniej próbował, wciąż łypiąc oczami to na nią, to w bok. Wcześniej wystarczająco wyraźnie dał do zrozumienia, że pokład nie jest miejscem dla siedemnastoletniej dziewczyny, nieważne, co o tym sądzi Pierwszy. — Są tuż pod zielenią. Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
— Nie wiemy, kim są. — Starożytny mikrofon przekształcił głos Dowódcy Szwadronu w skrzek. — Jeśli to wojownicy, po prostu się wycofamy. Nie potrzeba nam wojowników. Jeśli to nie są wojownicy, tylko się ukrywają…
— Właśnie.
— Znalazłeś inne źródła ciepła?
— Jeszcze nie. Zieleń dobrzeje odbija, jeżeli nie patrzysz wprost. Może uda nam się wyłowić jakieś mięso… stada łososioptaków… Dowódco Szwadronu, widzę coś z boku. Coś, co spada w kierunku dżungli.
— Coś, to znaczy co?
— Coś płaskiego z przylepionymi do tego ludźmi.
— Widzę. A może to zwierzęta?
— Nie. Korzystam z nauki — odparł pilot.
Obraz nałożony na okno dziobowe pokazywał blisko stłoczone szkarłatne kropki. Cieplejsze obiekty — na przykład łososioptaki — wydawały się na ekranie bardziej pomarańczowe. Wstęgoloty były chłodniejsze: faliste linie ciemniejszej, bardziej krwawej barwy… Pilot obejrzał się i przyłapał Lawri na podglądaniu.
— Nauczyłaś się czegoś, skarbie?
— Nie nazywaj mnie skarbem — odparła Lawri na wpół dumnie, na wpół wymijająco.