— Wybacz mi, Asystencie Uczonego. Czy sądzisz, że nauczyłaś się dość, aby poprowadzić statek?
— Wolałabym nie próbować — skłamała Lawri. — A może chcesz mnie nauczyć?
Tak naprawdę marzyła o tym, by spróbować.
— Poufne — odparł pilot bez żalu. Wrócił do swojego mikrofonu. — To coś uderzyło w dżunglę bardzo mocno, wcale nie jak pojazd, moim zdaniem. Ci ludzie mogą być uciekinierami z jakiejś katastrofy… dokładnie to, czego nam potrzeba na manusy. Może nawet ucieszą się, że nas zobaczą.
— Porozumiemy się z tobą, kiedy będziemy mogli. — Dowódca Szwadronu wydawał się nieobecny myślami i nie bez powodu. Wyrośnięte dzikusy, większe niż człowiek ma prawo być, wysypywały się z zielonej chmury, siedząc okrakiem na większych od siebie zielonożółtych strąkach. Ubrania też mieli zielone, niełatwo ich było dostrzec.
Gdy armie zbliżyły się do siebie, w powietrzu zaroiło się od strzał. Wojownicy Drzewa Londyn korzystali z długich łuków nożnych: drzewce chwytali palcami jednej lub obu stóp, cięciwę rękami. Krótsze strzały wypuszczone przez dzikusów poruszały się wolniej.
— Kusze — mruknął pilot. Regulował silniki, odciągając monta od walki. Lawri poczuła ulgę, dopóki nie zaczął skrętu.
— Narażasz całego monta! Dzikusy mogą użyć sieci!
— Uspokój się, Asystencie Uczonego. Poruszamy się dla nich za szybko. — Mont zakręcił z powrotem w ognisko walki. — Nie chcemy dopuścić ich na tyle blisko, żeby walczyć na miecze… nie w swobodnym spadku.
Gdyby zastosować się do życzenia Uczonego, mont nigdy nie zostałby użyty do walki. Umieszczenie na pokładzie Asystenta stanowiło duże dla Uczonego zwycięstwo strategiczne. Powiedział jej:
— Twoją jedyną troską jest mont, nie żołnierze. Jeśli mont będzie zagrożony, trzeba go usunąć z zasięgu niebezpieczeństwa. Jeśli pilot tego nie uczyni, musisz zrobić to ty.
Nie wyjaśnił jej, jak pokonać wyszkolonego wojownika ani jak latać starożytną maszyną. Uczony sam zresztą też nigdy nie latał.
Dzikusy leciały w kierunku dziobu. Lawri widziała ich przerażone oczy — później pilot obrócił monta. Coś zaczęło mocno walić w powłokę pojazdu. Lawri zadrżała. Tym razem nic nie zrobi. Prędzej zniszczyłaby monta niż go uratowała… i tak po powrocie na Drzewo Londyn będzie miała za swoje.
Dzikusy przegrupowały się, żeby znów zaatakować. Pilot ich ignorował. Ustawił monta pośród własnych żołnierzy.
— Dobre posunięcie. Dziękuję — odezwał się głos z radia. Lawri obserwowała zbliżającą się grupę dzikich.
— Wszyscy na pokładzie — oznajmił Dowódca Szwadronu.
Mont obrócił się i ruszył przez zieloną watę na południowy zachód. Dzikusy goniły go z wrzaskami i pogróżkami. Nie mieli zresztą nadziei, że go schwytają.
Był jeszcze czas, żeby spojrzeć… i poczuć narastający strach. Gavving usiłował pochłonąć wzrokiem wszystko, zanim zginie.
Ściana kipiąca zielenią, obsypana kwieciem: żółtym, niebieskim, szkarłatnym, w tysiącach odcieni. Otaczały ją chmury owadów. Żywiły się nimi ptaki o różnorakich kształtach. Niektóre wyglądały jak wstęgi i poruszały się, jakby powiewając na wietrze; inne miały trójkątne, płetwiaste ogony; inne całe były trójkątne, a z tyłu wyrastały im ogony podobne do rzemyków.
Daleko na wschodzie w zieleni widniało zagłębienie w kształcie lejka, o średnicy około klomtera; trudno było ocenić odległości. Czyżby dżungla miała swoją dziuplę? Dlaczego ta dziupla była otoczona gigantycznymi srebrnymi płatkami? Zanim spadli, największy kwiat wszechświata zaszedł za horyzont dżungli.
Burza ukrywała dżunglę. Gavving wcześniej nie widział jej z bliska, ale co to innego mogło być? Uznał, że moby dobrze to sobie zaplanował.
Ptaki właśnie zauważyły spadającą masę. Nieruchome skrzydła i ogony zatrzepotały nagle tak szybko, że stały się niewidzialne. Wstęgi odfrunęły, jakby unoszone silnym wiatrem. Większe stworzenia, podobne do torped, oderwały się od zieleni, żeby przyjrzeć się spadającemu płatowi kory.
Clave wykrzykiwał rozkazy:
— Sprawdzić uwięzi! Uzbroić się! Niektóre z tych stworzeń wyglądają na głodne. Kiedy uderzymy w dżunglę, możemy być oszołomieni. Czy ktoś zauważył coś, co pominąłem?
Gavving pomyślał, że już wie, gdzie uderzą. Zielona chmura. Czy jest taka miękka, na jaką wygląda? Na północy i wschodzie, daleko, widać było więcej rojów… czego? Z tej odległości wyglądało to jak kropki. Ludzie?
— Ludzie, Clave. Dżungla jest zamieszkana.
— Widzę ich. Drzewne żarcie, oni walczą! Jeszcze jedna wojna, dokładnie to, czego nam potrzeba. A co to takiego? Term, widzisz to, co wygląda jak poruszająca się skrzynia?
— Tak.
— No i co?
Gavving zlokalizował przedmiot o zaokrąglonych kształtach. Obracał się jak istota rozumna, odsuwając się od bitwy. A zatem jest to pojazd… wielki… błyszczący, jakby wykonany ze szkła lub metalu. Jego boków czepiali się ludzie.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — mruknął Term. — Gwiezdne śmieci.
Tylna część pudła była ostro zakończona, ze stożkowatymi konstrukcjami: na czterech rogach i pośrodku. Z mniejszych… otworów buchnęły prawie niewidzialne płomienie, nie barwy ognia, lecz białobłękime, jak światło Voy. Pojazd zatrzymał się w pół obrotu i ruszył w zamęt walki.
— To powinno załatwić sprawę — mruknął Clave. Gavving odwrócił się i zobaczył, co tamten robi: ustawiał strzałostrąki tak, aby tratwa uderzyła w dżunglę najpierw spodnią stroną. Wydawało mu się nawet, że to możliwe, ale dżungla właśnie zniknęła im z pola widzenia. Gavving przytrzymał się kory i czekał…
W głowie mu brzęczało, prawe ramię bolało od uderzenia, żołądek próbował znaleźć coś, czego mógłby się pozbyć, a sam Gavving nie pamiętał, gdzie jest.
Otworzył oczy i zobaczył ptaka.
Ptak miał kształt torpedy i wielkość człowieka. Zwisał nad nim z rozłożonymi, nieruchomymi skrzydłami, obserwując go blisko i głęboko osadzonymi ślepiami. Po drugiej stronie łba tkwił grzebień o ostrych jak piła zębach. Ogon tworzył żebrowany wachlarz, a każde z żeber kończyło się hakowatym pazurem.
Gavving rozejrzał się za swoim harpunem. Uderzenie wytraciło mu go z ręki i teraz leżał w odległości kilku metrów, obracając się powoli. Sięgnął po nóż i uwolnił się z zieleni, w której był do połowy pogrążony.
— Ja jestem mięso, a ty? — szepnął, mając nadzieję, że to zabrzmi groźnie.
Ptak się cofnął. Dołączyły do niego dwa inne. Pyski miały długie i bezczelne, ale zamknięte. Nie blefują, pomyślał Gavving.
Przez zieloną chmurę przebił się czwarty ptak i szybkim ślizgiem skierował wprost w jego głowę. Gavving na czworakach rzucił się do ucieczki; nagle ptak zanurzył pazury ogona w zieleni i zatrzymał się w miejscu. Gavving pozostał tam, gdzie był, to znaczy na pół ukryty pod tratwą. Ptaki przyglądały mu się drwiąco.
Przywiązany harpun pogrążył się w boku jednego ptaka.
Ptak wrzasnął. W otwartym pysku nie miał zębów, tylko ostrza podobne do nożyc. Zawirował, usiłując dosięgnąć brzucha. Za grzebieniem znajdowało się trzecie oko, patrzące w tył.
Pozostałe podjęły decyzję i odleciały.
Przytrzymując się gałęzi palcami stóp, Alfin przyciągnął ptaka w zasięg ramienia z nożem. W tym czasie Gavving wyciągnął harpun. Przyszpilił nim ogon bestii, podczas gdy Alfin dokończył dzieła. Rękawy jego tuniki zalała różowa krew. Szeroki uśmiech rozciągnął pomarszczoną twarz starego.
— Obiadek — mruknął, potrząsając głową, jakby wypił za dużo piwa. — Nie wierzę. Udało nam się. Żyjemy!