Przez te wszystkie lata spędzone w Kępie Quinna Gavving nie przypominał sobie, żeby widział uśmiech Alfina. Jak Alfin mógł być takim ponurakiem, kiedy mieszkał w kępie, skoro teraz, zagubiony w niebie, wydawał się taki szczęśliwy?
— Gdybyśmy uderzyli z taką prędkością w coś stałego, bylibyśmy martwi. Miejmy tylko nadzieję, że szczęście nas nie opuści.
Z zielonego gąszczu wychynęli pozostali obywatele: Merril, Jayan, Jinny, Term… Minya. Gavving wrzasnął radośnie i chwycił ją w objęcia.
— Gdzie Clave? — zapytał Alfin.
Rozejrzeli się wokoło. Term przywiązał się do kory i skoczył w kierunku burzy, obracając się powoli.
— Nigdzie go nie widzę! — zawołał.
Jayan i Jinny pogrążyły się w listowiu. Minya zawołała:
— Zaczekajcie, zgubicie się! — i ruszyła, żeby je dogonić.
— Tu jest!
Clave leżał pod płatem kory. Przesunęli korę, żeby go odsłonić. Był półprzytomny i cicho jęczał. Udo miało zgięte w połowie, z krwawej rany wystawała biała kość.
Term trwożliwie usunął się do tyłu, ale wszyscy spoglądali właśnie na niego. Najwidoczniej była to robota dla Uczonego. Postawił Alfina i Jayan, żeby trzymali Clave’a za ramiona. Gavving miał ciągnąć za kostkę, podczas gdy Term przesuwał kości na miejsce. Długo to trwało. Clave ocknął się i zemdlał znowu, zanim skończyli.
— Ta latająca skrzynia tu leci — mruknął Alfin.
— Jeszcze nie skończyliśmy — upomniał go Term.
Skrzynia z gwiezdnego materiału leciała w ich stronę poprzez burzową chmurę i zielone liście. Mężczyźni odziani w jasny błękit wisieli na jej burtach. Szklisty przód wpatrywał się w nich jak ogromne oko.
Clave otworzył oczy, ale chyba nie rozumiał, co się dzieje. Ktoś musiał coś zrobić. Gavving odezwał się:
— Alfin, Minya, Jinny… przynajmniej przeciągnijmy korę poza zasięg wzroku.
Obrócili ją na sztorc i wepchnęli w gąszcz. Gavving ruszył w tym kierunku, a Minya za nim, przepychając się przez gęstwinę w ciemnozielony mrok. Na powierzchni liście były gęste, ale tu, pod spodem, można było znaleźć otwarte przestrzenie i sprężyste gałązki.
— Term?
— Uczony — poprawił go Term, podnosząc wzrok.
— Dobrze, Uczony. Potrzebuję Uczonego — oznajmił Alfin. — Możesz go zostawić na chwilę?
Clave był półprzytomny i jęczał cicho. Powinien być bezpieczny pod opieką dwóch kobiet.
— Zawołajcie mnie, gdyby zaczął się rzucać — polecił Term. Odszedł na bok. Alfin podążył jego śladem.
— Jaki masz problem?
— Nie mogę spać.
Term roześmiał się.
— Mieliśmy trudny okres. Kto z nas mógłby się pochwalić spokojnym snem?
— Nie spałem od czasu, gdy dotarliśmy do punktu środka. Jesteśmy w dżungli, mamy jedzenie i wodę, ale Term… Uczony, my wciąż spadamy!
Alfin nie wyglądał dobrze. Miał opuchnięte oczy i oddychał nieregularnie, był nerwowy jak indyk, którego jedli na kolację.
— Wiesz o swobodnym spadku tyle, co i ja — odrzekł Term. — Nauczyłeś się go tak samo jak ja. Odbija ci, czy co?
— Coś mi się tak zdaje. Nie jestem bezbronny. Zabiłem ptaka, który zamierzał się na Gavvinga.
Potoczył dookoła dumnym wzrokiem.
Term przetrawiał problem.
— Mam jeszcze trochę tego szkarłatnego brzegu z grzyba, ale… wiesz, jaki jest niebezpieczny. Zresztą teraz chyba nie chciałbyś spać.
Alfin spojrzał w niebo. Gwiezdne pudło wcale się nie spieszyło, ale…
— Nie, nie teraz.
— Może kiedy będziemy bezpieczni. Bo nie mam go wiele.
Alfin skinął głową i odwrócił się. Term pozostał tam, gdzie był. Potrzebował samotności, żeby ukoić rozdygotany żołądek. Nigdy wcześniej nie nastawiał złamanej kości, a teraz musiał to zrobić bez pomocy Uczonego…
Alfin ruszył w stronę Jayan, Merril i Clave’a. Obejrzał się raz, ale Term spoglądał w niebo.
Kiedy obejrzał się znowu, Terma nie było. Jayan krzyknęła.
Ciemność i dziwne, ruchome cienie sprawiły, że byli prawie niewidzialni, nawet dla siebie nawzajem.
— Możemy się tutaj ukryć — szepnął Gavving.
Minya skinęła głową.
— Ukryjcie się głęboko. Trzymajcie się razem. Co z Clave’em?
— Będziemy musieli go przepchnąć. Tylko którędy?
— Nic z tego. Urazimy go — zaprotestowała Jinny.
Gavving przesunął palcami po grubszych gałązkach, aż do konara.
— Utnij — polecił Minyi.
Nie miała miejsca, żeby się zamachnąć. Użyła miecza jak piły i trwało to ponad sto oddechów. A potem Gavving pociągnął za pęk gałązek i stwierdził, że wyjął go jak wtyczkę. Wypchnął się na otwartą przestrzeń i rozejrzał dookoła.
— Merril! Tutaj!
— Dobrze! — odkrzyknęła Merril. Wraz z Alfinem pospiesznie pociągnęli Clave’a w kierunku otworu. Jednooka skrzynia była coraz bliżej. Jej mieszkańcy pewnie już ich obserwowali.
Będą musieli szybko, bardzo szybko zagrzebać się głęboko w gałązkach. Ale…
— Gdzie Jayan? Gdzie Term?
— Znikła — dyszała Merril. — On też. Coś go wciągnęło… w gęstwinę.
— Co?
— Ruszaj się, Gavving!
Wciągnęli Clave’a do środka i z powrotem wetknęli kępę-zatyczkę. Gavving zauważył, że noga Clave’a jest prowizorycznie usztywniona paskami koca i dwiema strzałami Minyi.
— Ludzie ze skrzyni — szepnęła Minya. — Idą za nami.
— Wiem, Merril, ale co porwało Terma? Jakieś zwierzę?
— Nie widziałam. Krzyknął i już go nie było. Jayan złapała harpun i weszła za nim. Widziała ludzi, którzy uciekają w gęstwinę. Ona ciągnie za sobą linę, więc możemy ją zatrzymać. Na pewno spróbują ją uwięzić.
Dlaczego wszystko musi się dziać jednocześnie? Noga Clave’a, porywacze, ruchoma skrzynia…
— Dobrze. Żołnierze ze skrzyni musieliby być głupcami, żeby tu przyjść. To teren tubylców.
— Ale my tu jesteśmy.
— Jesteśmy bardziej zdesperowani… nieważne, masz rację. W tej chwili ruszamy za Jayan, ponieważ dzięki temu oddalimy się od tego gwiezdnego reliktu. — Czy Merril nie będzie ich spowalniała? — zastanawiał się. Prawdopodobnie nie, nie w wolnym spadku. Dobrze. — Merril, ja i Minya pójdziemy za Jayan i zobaczymy, co się dzieje. Może uda nam się odbić Terma. Jinny, ty i Alfin będziecie szli za nami tak szybko, jak to możliwe, razem z Clave’em. Merril, gdzie jest lina Jayan?
— Gdzieś tam. Drzewne żarcie, czemu to wszystko musi dziać się jednocześnie?
— Właśnie…
ROZDZIAŁ XII
Łowcy manusów
Ptaki wznieciły niemiłosierny jazgot. Niewidoczne dłonie przepychały Terma głową naprzód przez ciemność i duszny zapach obcego listowia. Gałązki przestały drapać go po twarzy — prawdopodobnie otaczała go otwarta przestrzeń.
Nie dostał żadnego ostrzeżenia, kiedy czyjeś dłonie chwyciły go za kostki i ściągnęły do innego świata. Jego krzyki stłumiło coś, co wepchnięto mu do ust, coś niezbyt czystego, w dodatku przymocowanego szmatą. Cios w głowę przekonał go, żeby się nie miotał.
Wzrok zaczynał mu się przyzwyczajać do ciemności.
Poprzez listowie wiódł tunel, bardzo wąski. Dwie osoby mogły w nim pełznąć obok siebie, ale nie iść. Nie potrzeba, myślał Term. Bez wiatru i tak nie da się iść.
Jego napastnicy byli, ogólnie rzecz biorąc, ludźmi.
Wszyscy byli kobietami, ale aby to spostrzec, trzeba było bliżej się przyjrzeć. Nosiły skórzane kubraki i spodnie, zafarbowane na zielono. Luźne kubraki były jedynym ustępstwem na rzecz piersi. Trzy z pięciu miały włosy obcięte tuż przy skórze, a wszystkie wyglądały jak rozciągnięte: co najmniej dwa i pół do trzech metrów, wyższe niż którykolwiek z mężczyzn plemienia Quinna.