Выбрать главу

Niosły małe łuki z drewna na drewnianych podstawkach; cięciwy odciągnięte, gotowe do strzału.

Nie spieszyły się. Tunel skręcał i zawracał, aż Term zupełnie stracił orientację. Wyczucie kierunku nie podpowiadało mu, gdzie jest góra, a gdzie dół. Znalazł się w pękatym pomieszczeniu o średnicy czterech lub pięciu metrów, z wylotami trzech innych tuneli. Tu kobiety się zatrzymały. Jedna wyciągnęła mu gałgan z ust.

— Drzewne żarcie — splunął w bok.

Kobieta przemówiła. Była ciemnoskóra; włosy tworzyły zwartą, czarną chmurą burzową poprzetykaną białymi błyskawicami. Miała dziwny akcent, jeszcze dziwniejszy niż Minya.

— Dlaczego nas zaatakowaliście?

Term krzyknął jej prosto w twarz:

— Głupia! Widzieliśmy waszych napastników! Mieli pudło do podróżowania wykonane z gwiezdnego materiału. To nauka! My dotarliśmy tutaj na płacie kory!

Skinęła głową, jakby tego się właśnie spodziewała.

— Dziwny sposób wędrowania. Kim jesteście? Ilu was jest?

Czy powinien to ujawnić? Ale Plemię Quinna musi kiedyś znaleźć przyjaciół. Na Golda…

— Ośmioro. Wszyscy z Plemienia Quinna, z wyjątkiem Minyi, z drugiej kępy. Nasze drzewo się rozpadło i zostaliśmy rozbitkami.

Zmarszczyła brwi.

— Mieszkańcy drzew? Łowcy manusów są mieszkańcami drzew.

— Dlaczego nie? Nigdzie indziej nie ma wiatru. Kim jesteście?

Przyglądała mu się beznamiętnie.

— Jak na schwytanego najeźdźcę, jesteś bardzo bezczelny.

— Nie mam nic do stracenia. — W chwilę później dotarło do niego, jak prawdziwe były te słowa. Ośmioro rozbitków zrobiło wszystko, aby znaleźć bezpieczne schronienie, a tak wyglądał koniec ich wędrówki. Nie pozostało nic.

Kobieta przemówiła znowu.

— Co? — nie zrozumiał.

— Jesteśmy Stanami Carthera — powtórzyła niecierpliwie ciemnowłosa kobieta. — Ja jestem Kara. Szarmanka — pokazała na siebie palcem. — To Lizeth. I Hild.

Dla nieprzyzwyczajonego oka Terma wyglądały jak bliźniaczki: wysokie jak widma, o bladej skórze, czerwone włosy przycięte na dwa centymetry od czaszki.

— Ilsa — pokazała znów ciemnoskóra. Spodnie Ilsy były równie luźne jak kubrak. Ta dyskretna wypukłość brzucha… Ilsa była w ciąży. Włosy miała jak jasny puch, przez który widać było skórę głowy. Długie włosy muszą stanowić problem wśród gałązek.

Włosy ostatniej — Debby — były czyste, proste i miały łagodny, brązowy kolor. Nosiła je długie na pół metra i wiązała w kucyk. Jak mogła utrzymać je w takim porządku?

Szarmanka. Mogło to oznaczać szamana… dawne określenie Uczonego lub odpowiednik Przywódcy… poza tym, że to kobieta. Obcy nie muszą przecież robić wszystkiego tak samo jak Plemię Quinna. Ale odkąd to Przywódca ma własne imię?

— Nie powiedziałeś, jak się nazywasz — kąśliwie zauważyła Kara.

A jednak coś mu zostało.

— Jestem Uczonym Plemienia Quinna — rzekł z pewną dumą.

— Jak się nazywasz?

— Uczony nie ma nazwiska. Kiedyś nazywali mnie Jeffer.

— Co robisz w Stanach Carthera?

— Spytaj moby’ego.

Lizeth walnęła go kostkami palców w tył czaszki, na tyle mocno, żeby zabolało.

— Nie żartuję! — warknął. — Umieraliśmy z pragnienia. Złapaliśmy moby’ego. Clave miał nadzieję, że będzie próbował nas zrzucić w stawie, a on przywlókł nas tutaj.

Twarz Szarmanki nie ujawniała jej opinii na ten temat.

— Cóż, wydaje się, że to dość niewinne — odparła. — Powinniśmy przedyskutować sytuację po posiłku.

Poniżenie Terma nie pozwalało mu mówić… dopóki nie zobaczył posiłku i nie rozpoznał harpuna.

— To ptak Alfina.

— Należy do Stanów Carthera — poinformowała go Lizeth.

Stwierdził, że nic go to nie obchodzi. Brzuch miał rozpaczliwie pusty.

— To drewno wygląda na zbyt zielone, żeby nim rozpalić ogień…

— Łososioptaka je się na surowo, ze spadającą cebulką, jeśli ją znajdziemy.

Surowy? Buee!

— Spadająca cebulka?

Pokazały mu. Spadająca cebulka była pasożytem roślinnym, rosnącym w rozwidleniu gałęzi. Wyglądała jak zielona rurka z pękiem różowych kwiatuszków na końcu. Ładna szatynka imieniem Debby zebrała pęk i odcięła kwitnące końce. Miecz Ilsy ciął szkarłatne mięso na plastry tak cienkie, że prawie przejrzyste.

Tymczasem Kara przywiązała prawy przegub Terma do jego kostek, uwalniając mu lewą dłoń.

— Nie odwiązuj nic więcej — ostrzegła.

Surowe mięso, pomyślał i zadrżał, ale poczuł, że ślinka napływa mu do ust. Hild owinęła płatki mięsa wokół zielonych łodyżek i podała jeden Termowi. Ugryzł.

Poczuł, że zaraz zemdleje. Można nauczyć się odsuwać od siebie głód w czasie nieurodzaju… ale Term z całą pewnością był głodny. Mięso miało dziwną, gumową konsystencję, ale bogaty aromat. Cebulka była ostra, ale rozpływała się w ustach.

Przyglądały się, jak je. Muszę z nimi rozmawiać, myślał jak przez mgłę, to nasza ostatnia nadzieja. Musimy się do nich przyłączyć. Jeśli nie, to co mamy zrobić? Pozostać tutaj i pozwolić się odłowić jak zwierzyna? Pozwolić, żeby najeźdźcy nas złapali, czy może skoczyć w niebo?

Ptak wielkości człowieka kurczył się w oczach. Lizeth zdawała się zadowalać odkrawaniem płatów, dopóki znikały; Debby zaczęła kroić cebulki, by było ich więcej. Kobiety dawno skończyły jeść i przyglądały mu się z irytującymi uśmieszkami. Term zaczął się zastanawiać, czy uznają beknięcie za oznakę złych manier; wolał je przełknąć. Nauczył się już tego podczas wspinaczki: beknięcie w swobodnym spadku, bez powiewu, który wypchnąłby gaz na szczyt żołądka, było złym zwiastunem.

Poprosił o wodę. Lizeth podała mu gurdę i napił się do syta. Cebulka już się skończyła. Z przyjemnie pełnym żołądkiem Term zakończył posiłek garścią zieleniny.

Nie może być całkiem złe coś, dzięki czemu jest mu tak dobrze.

Kara Szarmanka odezwała się:

— Dla mnie to jasne, że jesteś uciekinierem. Nigdy nie widziałam wygłodniałego łowcy manusów.

Test? Term nie spieszył się z przełykaniem.

— Ślicznie — rzekł. — Skoro już to ustaliliśmy, czy możemy pogadać?

— Gadaj.

— Gdzie jesteśmy?

— Nigdzie. Nie zaprowadzę cię do reszty plemienia, dopóki nie dowiem się, kim jesteś. Nawet tu łowcy manusów mogą nas znaleźć.

— Kim są ci… łowcy?

— Łowcy manusów. Nie używacie słowa „manus”? — W jej ustach brzmiał to bardziej jak „hmanus”.

— U nas to tylko obelga — odparł.

— Nie dla nas ani dla nich. Biorą nas jako hmanusów, żebyśmy pracowali dla nich do końca życia. Chłopie, co ty robisz?

Term sięgnął wolną ręką do plecaka.

— Jestem Uczonym Plemienia Quinna — rzekł lodowatym tonem. — Myślę, że może mi się uda znaleźć historię tego słowa.

— Spróbuj.

Term rozwinął czytnik. Stany Carthera poświęciły mu całą swoją uwagę. Kobiety były czujne i pełne podziwu; Lizeth trzymała włócznię w pogotowiu. Wybrał kasetę z zapisami, włożył do czytnika i powiedział:

— Prikazywat znajdź manus.

NIE ZNALEZIONO