Выбрать главу

Uczony w końcu podniósł na niego wzrok. Oczy miał spokojne, ale Termowi wydawało się, że widzi w nich poczucie winy.

— Tak, pozwoliłem mu pomyśleć, że to twoja wina. A teraz chcę ci dać kilka drobiazgów…

W odpowiedzi usłyszał pełen niedowierzania śmiech.

— Co? Jeszcze jakiś złom, który będzie trzeba taszczyć setkę klomterów w górę?

— Term… Jeffer. Co ci mówiłem o drzewie? Wspólnie badaliśmy wszechświat, ale najważniejszą rzeczą w nim jest to drzewo. Czy nie nauczyłem cię, że wszystko, co żyje, zawsze znajdzie sposób, aby pozostać w medianie Dymnego Pierścienia, gdzie jest gleba, woda i powietrze.

— Wszystko, tylko nie ludzie i drzewa.

— Całkowe drzewa mają swoje sposoby. Już cię uczyłem.

— Ja… myślałem, że to domysły… Och, wiem już. To o moje życie chcesz się założyć…

Uczony spuścił wzrok.

— Chyba tak. Ale jeśli mam rację, wówczas nie pozostanie nic, tylko ty i ludzie, którzy pójdą z tobą. Jeffer, to może być wielkie gadanie. Może wszyscy wrócicie z… tym, co jest nam potrzebne: indyki hodowlane, jakieś zwierzęta na mięso, które mogą żyć na pniu. Czy ja wiem…

— Ale nie jesteś pewien…

— Nie. Dlatego daję ci to.

Wyjął skarby z plecionych ścian: szklisty prostokąt o wymiarach ćwierć na pół metra, dość płaski, aby wejść do plecaka, i cztery pudełka, każde wielkości dziecięcej dłoni.

Term zareagował śpiewnym „ooch”.

— Sam zadecydujesz, czy powiedzieć innym, co niesiesz ze sobą. A teraz ostatnia sesja ćwiczeń. — Uczony włożył kasetę do ekranu czytnika. — Na pniu nie będziesz miał zbyt wiele okazji do nauki.

ROŚLINY

ŻYCIE PRZENIKA DYMNY PIERŚCIEŃ, ALE NIE JEST ONO ANI GĘSTE, ANI POTĘŻNE. W ŚRODOWISKU SWOBODNEGO SPADKU ROŚLINY MOGĄ ROZPOŚCIERAĆ LIŚCIE BARDZO SZEROKO, ABY POCHWYCIĆ JAK NAJWIĘCEJ ŚWIATŁA SŁONECZNEGO, PRZELATUJĄCEJ WODY I GLEBY, NIE PRZEJMUJĄC SIĘ STRUKTURALNĄ WYTRZYMAŁOŚCIĄ. JEST JEDNAK CO NAJMNIEJ JEDEN WYJĄTEK.

CAŁKOWE DRZEWA WYRASTAJĄ DO OGROMNYCH ROZMIARÓW. ROŚLINA, POD POTĘŻNYM NAPIĘCIEM, TWORZY DŁUGI PIEŃ Z KĘPAMI ZIELENI NA OBU KOŃCACH, STABILIZOWANY PRZEZ WIATR. DRZEWA TE TWORZĄ TYSIĄCE PROMIENI OTACZAJĄCYCH GWIAZDĘ LEVOYA. WYRASTAJĄ NA WYSOKOŚĆ SETEK KILOMETRÓW, CHARAKTERYZUJĄC SIĘ „PRZYCIĄGANIEM” DO JEDNEJ PIĄTEJ G NA KĘPACH I WIECZNYMI HURAGANOWYMI WIATRAMI.

WIATRY POWSTAJĄ NA SKUTEK ZWYKŁEJ MECHANIKI ORBITALNEJ. WIEJĄ ONE Z ZACHODU W KĘPIE WEWNĘTRZNEJ I ZE WSCHODU W KĘPIE ZEWNĘTRZNEJ (PRZY CZYM „WNĘTRZE” OZNACZA GWIAZDĘ LEVOY). STRUKTURA POCHYLA SIĘ Z WIATREM, TWORZĄC NA OBU KOŃCACH PRAWIE POZIOMY KONAR. LIŚCIE ODSIEWAJĄ NAWÓZ Z WIATRU.

MEDYCZNE NIEBEZPIECZEŃSTWA ŻYCIA W WOLNYM SPADKU SĄ DOBRZE ZNANE. JEŚLI „DYSCYPLINA” NAPRAWDĘ NAS OPUŚCIŁA, JEŚLI JESTEŚMY ROZBITKAMI W TYM PRZEDZIWNYM ŚRODOWISKU, MÓGŁ NAS SPOTKAĆ GORSZY LOS NIŻ OSIEDLENIE SIĘ W KĘPACH CAŁKOWYCH DRZEW. JEŻELI DRZEWA OKAŻĄ SIĘ BARDZIEJ NIEBEZPIECZNE NIŻ PRZEWIDUJEMY, UCIECZKA BĘDZIE ŁATWA. WYSTARCZY SKOCZYĆ I CZEKAĆ, AŻ NAS ZABIORĄ.

Term podniósł głowę.

— Chyba naprawdę niewiele wiedzieli o drzewach.

— Nie. Ale, Jeffer, oni widzieli je z zewnątrz.

Była to porażająca myśl. Przetrawiał ją jeszcze, gdy Uczony odezwał się znowu:

— Obawiam się, że będziesz musiał rozpocząć szkolenie własnego Terma, i to wkrótce.

Jayan siedziała ze skrzyżowanymi nogami i zwijała liny. Czasem podnosiła wzrok, żeby sprawdzić, co robią dzieci. Wpadły jak wiatr na Rynek, ale wiatr ucichł i pozostawił je rozproszone wokół Clave’a. Niewiele umiał zrobić, choć widać było, że się stara.

Dziewczynki kochały Clave’a. Chłopcy go naśladowali. Niektórzy tylko się przyglądali, inni roili się wokół niego, próbując pomóc mu w montowaniu harpunów i haków. Zasypywali go przy okazji nie kończącym się strumieniem pytań.

— Co robisz? Po co ci tyle harpunów? I te wszystkie liny? Czy to wyprawa łowiecka?

— Nie mogę wam powiedzieć — odpowiadał Clave z odpowiednią dozą żalu w głosie. — King, gdzieś ty był? Cały się lepisz.

King był radosnym ośmiolatkiem, w tej chwili dokładnie pokrytym brązowym pyłem.

— Poszliśmy pod spód. Liście są tam bardziej zielone i smaczniejsze.

— A wzięliście liny? Te gałęzie nie są tak mocne jak kiedyś. Możecie przez nie przelecieć. Był z wami ktoś dorosły?

Jill, dziewięciolatka, sprytnie zmieniła temat:

— Co na kolację? Ciągle jesteśmy głodni.

— Wszyscy są głodni. — Clave odwrócił się do Jayan. — Mamy dość bagaży, nie będziemy brać ze sobą jedzenia, wodę znajdziemy na pniu… jeszcze sandały z hakami… strzałostrąki. Cieszę się, że je mamy… liczę na to, że haków wystarczy… co nam jeszcze będzie potrzebne? Czy Jinny wróciła?

— Nie. Po co ją posłałeś?

— Po kamienie. Dałem jej siatkę, ale będzie musiała przebyć całą drogę do dziupli. Mam nadzieję, że znajdzie nam dobry kamień do mielenia.

Jayan nie winiła dzieci. Też kochała Clave’a. Chciałaby zatrzymać go dla siebie, gdyby mogła… gdyby nie Jinny. Czasem zastanawiała się, czy Jinny też tak to odczuwa.

— Eee… zbierzemy trochę liści, zanim opuścimy kępę…

Jayan przerwała pracę.

— Clave, nigdy o tym nie pomyślałam. Na pniu nie ma liści. Nie będziemy mieć nic do jedzenia!

— Coś znajdziemy. Po to właśnie się wybieramy — raźno oznajmił Clave. — A co, rozmyśliłaś się?

— Za późno — odparła Jayan. Nie dodała, że właściwie nigdy nie chciała iść. Teraz to i tak nie ma znaczenia.

— Mogę cię uwolnić, Jinny też. Obywatele tacy jak wy nie pozwolą…

— Nie zostanę. — Nie z Mayrin i Przywódcą, a bez Clave’a. Podniosła wzrok i zauważyła: — Mayrin.

Żona Clave’a stała w półcieniu po drugiej stronie Rynku. Mogła tam tkwić już od jakiegoś czasu. Była o siedem lat starsza od Clave’a, krępa, z kwadratową szczęką odziedziczoną po ojcu, Przywódcy.

— Clave, wielki łowco — zawołała. — W co się bawisz z tą młodą kobietą, zamiast szukać mięsa dla obywateli?

— Rozkazy.

Podeszła z uśmiechem.

— Ekspedycja. Mój ojciec i ja przygotowaliśmy ją razem.

— Jeśli sama w to wierzysz, twoja sprawa.

Uśmiech znikł.

— Manus! Za długo się ze mnie nabijałeś, Clave. Ty i oni. Mam nadzieję, że spadniesz w niebo.

— A ja mam nadzieję, że nie — odparł uprzejmie Clave. — Chcesz nam pomóc? Potrzebujemy koców. Najlepiej jeden zapasowy. Razem dziewięć.

— Weź sobie sam — odparła Mayrin i odmaszerowała.

Tu, w samym centrum gąszczu Kępy Quinna, tunele w listowiu prowadziły we wszystkich kierunkach. Chaty przytulały się do pionowych gałęzi, a tunele biegły dalej. Harp i Gavving mieli teraz miejsce do marszu… albo czegoś w tym rodzaju. W słabym przyciąganiu podskakiwali na gałęziach, jakby byli lżejsi od powietrza. Gałązki wzdłuż tuneli były nagie, objedzone z liści.

Zmiany. Dni przed przejściem Golda były dłuższe. Przedtem pomiędzy snami mijały dwa dni, teraz aż osiem. Term próbował kiedyś wytłumaczyć Gavvingowi, dlaczego tak jest, ale przyłapał ich Uczony i sprał Terma za rozgadywanie tajemnic, a jego za to, że słuchał.

Harp uważał, że drzewo umiera. Cóż, Harp to bajarz, a katastrofy na światową skalę stanowią świetny temat opowieści. Ale Term też tak uważał… a Gavving czuł się tak, jakby świat miał zamiar się skończyć. Prawie chciał, żeby tak się stało, zanim będzie musiał powiedzieć Przywódcy o jego synu.