Term uśmiechnął się niepewnie.
— Patrzyłeś przez cały czas?
— Nie. Nie muszę rajcować się w taki sposób. Zawsze mogę iść na Rynek. Wsadziłem tylko głowę, zobaczyłem, że ty też sobie wsadzasz, więc zaraz ją wyciągnąłem. — Pchnął Terma do windy silnym, ale przyjacielskim kuksańcem, po czym sam wszedł także.
Wydawał się dość sympatyczny, ale jednak był strażnikiem Terma. Terma nie należy skrzywdzić, ale Term nie może też uciec. Ordon lubił gadać, ale… Dotarli do wioski ciężarnych kobiet okrężną drogą, od budowli Floty na końcu grani. Wracali tą samą drogą. Prawdopodobnie Ordon miał coś do załatwienia na grani. Term zapytał o to i wtedy Ordon stał się nieprzyjemnie podejrzliwy. Nie będzie rozmawiał z manusem o swojej pracy.
Kępa odpłynęła w dół. O ileż łatwiej było podróżować w ten sposób, niż wspinać się przez cztery dni na pień Drzewa Daltona-Quinna. Wokół pnia krążyło stadko małych ptaszków.
— Głuptaki — wyjaśnił Ordon. — Dobre w smaku, ale musisz użyć monta, żeby je złapać. Stary Uczony pozwalał nam to robić, Klance się nie zgadza.
Zewnętrzną kępę zalewały strugi deszczu. Czyżby dlatego właśnie Pierwszy tak bardzo chciał poruszyć drzewem? Żeby obywatele nie zmokli?
Ruchome drzewo zaprzątało umysł Terma. Mieć własną pogodę na zamówienie!
Na wschodzie zewnętrznej kępy wisiał puszysty, zielony bąbel, za którym wlokła się dziwna, biaława smuga mgły. W ciągu dnia lub dwóch twór zniknie z pola widzenia Drzewa Londyn. Term zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie niepokoi się na zapas. Mont może dotrzeć do Stanów Carthera w każdej chwili i z każdej odległości. Gdyby nie mógł przejąć monta, byłby skazany na pozostanie tutaj, ale jeśli może, to po co się spieszyć?
Teraz jednak czas naglił.
Życie Asystenta Uczonego nie było przykre. W ciągu stu snów mógłby się nawet do niego przyzwyczaić. A wtedy, jeśli nadejdzie czas, nie wiadomo, czy będzie mu się chciało ruszyć.
Clave znalazł Merril na Rynku. Zanurzała końce grotów w paskudnie śmierdzącej substancji, którą Cartherowie wyrabiali z trującej paproci.
Narastający powiew owionął Clave’a, kiedy podpływał w jej kierunku. Zatrzymał się, odleciał kawałek w tył i zachichotał.
— A więc to prawda! Nie chciałem nazwać jej kłamczynią, ale…
— Clave, co się dzieje? — Merril również dryfowała, otoczona chmurą strzał. Z trudem udało jej się pochwycić naczynie z trucizną i zamknąć je, zanim się przewróciło.
— Ruszyliśmy w drogę. Wojownicy są na powierzchni. — Unosząc się na rosnącym wietrze, Clave skoczył do swojego plecaka. Przygotował go już kilka snów temu.
— Co? — warknęła Merril. — Ile mamy czasu?
Spędzała całe dnie, ucząc się wyrobu strzał, splatania cięciw, formowania kusz i strzelania. Clave obserwował ją, kiedy strzelała do celu. Była równie dobra jak większość Cartherów, a jej silne ramiona szybciej naciągały kuszę.
— Merril, należysz do Stanów Carthera, czy chcesz tego, czy nie — przypomniał. — Wielu Cartherów nie jest obywatelami.
— No to co?
— Nie musisz iść.
— Nakarm tym drzewo, Przywódco!
Clave wrzucił garść świeżo zatrutych strzał do kołczana i rzucił tylko:
— To bierz swoje rzeczy i w drogę!
Wiatr był mniej więcej taki sam, jak w Kępie Quinna. Korzystanie z tuneli coraz bardziej przypominało chodzenie, ale samo uczucie było dziwne. Każda gałązka, każda kępa liści drgała oddzielnym rytmem.
Clave przecisnął się przez trzaskające gałązki i miękką zieloną watę. Wysunął się na wolną przestrzeń. Zza horyzontu dżungli po zewnętrznej stronie wędrowała prawie pionowa smuga chmur. Na wszelki wypadek przytrzymał się mocniej.
Z zielonej waty, niczym robaki z ziemi, wysuwali się wiotcy wojownicy. Pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu Cartherów dosiadło już swoich strąków. Clave poczuł niepokój. Szarmanka powiedziała mu o ataku z opóźnieniem, a Merril w ogóle nic nie wiedziała. Dlaczego? Żeby mieli okazję się wycofać? „Pewnie, że chciałem walczyć, ale nie dowiedziałem się na czas…”
Może Cartherowie potrzebowali manusów bardziej niż obywateli.
Pomógł Merril przedostać się przez liście. W oczach kobiety lśnił zapał bitewny.
— Łowcy manusów nas zostawili. Szkoda im było czasu — zasyczała.
— Miałem złamaną nogę — wtrącił Clave i ukrył szeroki uśmiech. — Popełnili dużą pomyłkę, zostawiając nas tak po prostu.
— Dowiedzą się teraz. Tylko się nie śmiej! — potrząsnęła harpunem, którego koniec skąpany był w jadowitej żółci. — Ta trucizna albo cię zabije, albo doprowadzi do szaleństwa.
Niebo było ogromną masą chmur. W ciemnych szczelinach migotały błyskawice. Clave odszukał wzrokiem na zachodniej krawędzi cienką linię cienia. Drzewo Londyn było zbyt wielkie, aby mogło się ukryć w chmurach — pięćdziesiąt klomterów albo coś koło tego; mniej więcej połowa długości Drzewa Daltona-Quinna, ale i tak pięć raz większe niż dłuższa oś tej puchatej dżungli.
Wybrany przez Komunikatora wódz, Anthon, siedział już okrakiem na największym strąku. Anthon był ciemniejszy i rysy miał ostrzejsze od przeciętnego mężczyzny z plemienia Cartherów. Clave’owi mógł się wydawać delikatny z tymi długimi kośćmi, które dałoby się złamać jednym ruchem, ale za to obwieszony był bronią: kusza i strzały z zatrutymi końcami, pałka z kamieniem na końcu, długie, ostre paznokcie, ciało poznaczone bliznami. W istocie wyglądał groźnie i dziko.
Łodygi strąków zostały odcięte i zastąpione drewnianymi kołkami, służącymi jako zatyczki. Wojownik sadowił się w wewnętrznym zagłębieniu strąka i kierował nim za pomocą własnego ciężaru ciała. Clave zużył kilka strąków, żeby to wyćwiczyć.
Strąków było więcej niż ludzi: około setki, wszystkie związane lekką liną w równych odstępach. Merril wybrała jeden z nich i dosiadła go.
— Przywiązać cię? — zapytał Clave.
— Dam sobie radę. — Przerzuciła zwój liny pod sobą i złapała z drugiej strony. Clave wzruszył ramionami i wybrał strąk dla siebie. Był większy od niego, ale mniej masywny.
Mężczyźni przewyższali kobiety liczebnością, ale nie o wiele.
— Widziałeś kobiety? — zagadnęła Merril. — Obywatelstwo w Stanach Carthera zdobywa się poprzez walkę. Obywatelka jest lepszą żoną. Rodzina ma dwa głosy.
— Pewnie.
— Clave, jak oni to robią?
— Poufne — zachichotał i uchylił się przed drzewcem jej harpuna. — Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego. Szarmanka mówi, że dżungla przetnie drzewo pod kątem, w okolicy punktu środkowego, z zapasem plus minus klomtera. Do tej pory już nas tu nie będzie. Wyrównamy prędkość z drzewem i spadniemy na nich, zanim się spostrzegą.
— Jak wrócimy?
— O to też pytałem — Clave zmarszczył brwi. — Lizeth i Hild przywiozą dodatkowe strąki. Będą czekać w niebie, dopóki bitwa się nie skończy… ale złapią je, tak samo jak nas, jeśli łowcy zaczną używać monta. Musimy zająć się montem.
— A co właściwie będziemy robić? To znaczy: ty i ja?
— Zbierzemy Plemię Quinna. Chcemy, żeby Cartherowie dobrze o nas myśleli, ale Plemię Quinna ma pierwszeństwo. Chciałbym wiedzieć, gdzie oni wszyscy się podziali.
Otaczająca ich mgła zaczęła przesączać się przez liście. Podniósł się wiatr. Burzowe chmury zasnuły niebo. Clave nie odrywał wzroku od cienkiej, mrocznej kreski Drzewa Londyn… coraz bliższego, coraz większego.
Zewnętrzna kępa była bliżej — kępa obywateli. To oni pierwsi zobaczą nadchodzącą grozę: klomtery zielonej masy lecące na pień, zieloni wojownicy spadający na nich wprost z nieba. Niewielka szansa na atak z zaskoczenia. Dżungla jest zbyt wielka, aby dała się ukryć.