Minya i Ilsa mieszały dwumetrową pałką brudne ubrania w spienionej wodzie. Wymagało to dużej uwagi i zręczności. Pozostawiona samej sobie mydlana zupa wykipiałaby z kotła wraz z ubraniami. Strażniczka Haryet zaglądała do nich co chwila, żeby sprawdzić, jak sobie radzą.
Minya jeszcze nie była ociężała, ale czuła już gościa, który rósł w jej wnętrzu. Ciąża Ilsy wyglądała wręcz zabawnie: potężna wypukłość na prostej kresce ciała. Podobnie jak inne, wyglądała już na całkowicie pogodzoną z losem. Raz powiedziała Minyi:
— Przez całe życie wiemy, że pewnego dnia mogą przyjść po nas łowcy manusów. No i przyszli.
Pod gałęzią znajdował się rząd chat. Większość kobiet wolała pozostać wewnątrz. Nie wszystkie były ciężarne. Niektóre karmiły swoich niedawnych gości. Wszystkie miały pracę: robótki na drutach, szycie, przygotowywanie posiłków, które następnie gotowano koło dziupli.
Ciszę zmącił nagle głośny szelest liści.
Z tunelu prowadzącego w dół od chaty badań wybiegła czwórka ludzi: Jayan i Jinny, strażniczka Dloris oraz mężczyzna z Floty z ręką na temblaku. Karal zauważył Minyę, podbiegł do niej i chwycił ją za ramię. Odskoczyła, przestraszona jego gwałtownością.
— Jesteś cała — wydyszał. — Świetnie. Minya, zostań pod gałęzią. Nie pozwól nikomu… n-i-k-o-m-u… wędrować gdziekolwiek.
— Nie mamy na to ochoty. Jesteśmy zbyt ciężkie. Myślałam, że mężczyznom nie wolno…?
— Nie zostanę tu, Minyo. Dwie windy i co najmniej jeden człowiek spadają z wysokości trzydziestu klomterów i nie wiemy, gdzie spadną. Muszę jeszcze ostrzec dzieci w szkółce. — Dotknął czubka jej nosa. — Zostań tutaj!
Potykając się i ciężko dysząc, ruszył biegiem w kierunku tunelu.
Jeśli coś się stanie, powiedział Term. Coś się dzieje i to na pewno, ale co? Czy Dloris będzie wiedziała?
Minya odgadła, gdzie może być strażniczka. Ruszyła wzdłuż rzędu chat i weszła do ostatniej. Nadeszły Dloris i Haryet.
— Przeliczyłyśmy kobiety — oznajmiła Dloris. — Brakuje Gwen. Nie widziałaś jej? Trzy metry wzrostu i blada jak duch, z rocznym gościem.
— Ostatnio nie. Co się dzieje?
— Wyjmijcie te ubrania i rozwieście do suszenia. Zgaście ogień. Macie liny? To dobrze, mogą wam się przydać.
Minya zwróciła się do Jayan i Jinny.
— Pomóż nam trochę, Jinny. Dobrze, że tu jesteś. Trzymajmy się razem. Wiesz może, co się dzieje?
— Nie. Karal wyglądał na ciężko wystraszonego.
— Czy to wojna?
— Lepiej zajmijmy się robotą, dopóki nie dowiemy się na pewno — poradziła Ilsa.
Ostrożnie manipulując kijami, wyjęły ze zbiornika odzież otoczoną galaretowatą masą. Pozostało trochę wody. Przewróciły zbiornik i odsunęły się, żeby kula wody mogła spłynąć leniwie na gorące węgle. W słabym wietrze Drzewa Londyn gorąca para nie rozchodzi się tak szybko, lecz raczej rozprzestrzenia się niewidzialną mgiełką, parząc dotkliwie.
Minya nigdy nie widziała, żeby zgaszono ten ogień. Dloris podejrzewa chyba coś okropnego.
Pracowały dalej. Umieściły pranie w prasie i ścisnęły je pomiędzy dwiema drewnianymi płytami. Woda wypłynęła powoli z kłębu tkanin i zaczęła ściekać w dół.
Coś uderzyło w listowie i spadło niedaleko.
Zamarły. Minya rzuciła się w gąszcz. Ilsa i Jinny deptały jej po piętach. Skierowały się w stronę, z której dochodził dźwięk. Minya wspięła się w górę, do miejsca, gdzie zatrzymał się spadający przedmiot.
O, tam widać ścieżkę połamanych gałązek. Poszła za nimi w dół, do miejsca, gdzie spoczywały połamane szczątki kogoś, kto był kiedyś oficerem Floty. Trup miał przy sobie miecz w pochwie i kołczan, wciąż jeszcze pełen strzał, choć brakowało łuku.
— Teraz wiemy, że to wojna — szepnęła Minya.
— Będziemy musiały zabić strażniczki — dodała Ilsa.
Minya podskoczyła.
— Co takiego? — zawołała wstrząśnięta. — Nieważne, masz rację. Myślałam, że ty… że już się poddałaś.
Ilsa tylko potrząsnęła głową.
Zachód wiedzie do wnętrza, wnętrze wiedzie na wschód. Z początku Term utrzymywał okno dziobowe skierowane prosto w dół. Spadali gładko i szybko… skierował monta na zachód i odpalił tylne silniki, żeby skorygować lot i nie oddalać się od pnia.
Pasażerowie byli sztywni z przerażenia, z wyjątkiem Lawri, która była sztywna z wściekłości. Wciąż mieli pasażera na kadłubie.
Anthon odezwał się drżącym i urywanym głosem:
— Chcę zauważyć, że możemy wrócić do Stanów Carthera. Mamy monta i srebrnego człowieka. Ci łowcy manusów nie mają nic, co byłoby dla nich cenniejsze. Możemy to wymienić na waszych manusów.
Propozycja brzmiała rozsądnie.
— Co ty na to, Clave? — zapytał Term.
— Daj to drzewu.
— Chcesz zabić kilku łowców. W porządku. Mogę to zro…
— Chcę ich sam uratować! Jestem Przywódcą Plemienia Quinna! Mają prawo do mojej ochrony! — splunął Clave. — Wymienić! Zaatakowali nas, my zaatakowaliśmy ich. Mamy monta i będziemy mieć też naszych ludzi. Dobrze, Term… Uczony… jakie jest twoje zdanie?
Spadali za szybko. Term obrócił monta dziobem w dół i odpalił silniki.
— Miło, że pytasz. Mamy Asystenta Uczonego, srebrny kombinezon i jedynego człowieka, na którego on pasuje. Może się zamienią. Zatrzymamy monta.
— Nigdy — warknęła Lawri. — Handel z manusami?
Anthon i Clave spojrzeli po sobie.
— Nieważne — podpowiedział Term i roześmieli się wszyscy. Sam ton głosu Lawri mówił więcej niż słowa.
Minya zatrzymała się i wyjrzała zza zasłony gałązek.
Strażniczki znalazły Gwen i teraz odprowadzały ją do chaty. Haryet beształa ją po drodze. Gwen była manusem w drugim pokoleniu. Niższa od Minyi, wydawała się teraz maleńka.
Słyszały, jak nadchodzimy, pomyślała Minya. Jinny chyba też zdała sobie z tego sprawę. Wyszła z szeleszczących liści dziesięć metrów na wschód od miejsca, gdzie stała Minya. Dobrze. Teraz pomyślą, że słyszały jedną osobę, a nie dwie.
Dloris podeszła do Jinny z błyskawicą w oku. Wyłamywanie nowych ścieżek było surowo zabronione.
Minya wysunęła się zza Haryet i dźgnęła ją od tyłu. Gwen z dzieckiem na ręku odwróciła się i wrzasnęła. Dloris okręciła się w miejscu i wytrzeszczyła oczy. Być może to miejsce, pełne matek i niemowląt, dawało strażniczce fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Reagowała powoli. Zanim sięgnęła do pałki, Jinny przycisnęła jej ramiona do tułowia, a Minya już biegła w ich stronę długimi susami.
Dloris pochyliła się do przodu. Jinny przeleciała jej nad głową i wirując wpadła na Minyę, która straciła cenne sekundy, żeby odskoczyć na bok. I oto Dloris już trzymała w pogotowiu pół metra twardodrzewa. Przed nosem ujrzała jednak miecz Floty.
— Czekajcie — jęknęła. — Czekajcie!
— Moje dziecko nie urodzi się jako manus! — krzyknęła Minya i rzuciła się naprzód.
Dloris odskoczyła w tył tanecznym krokiem. Za plecami miała tunel i Minya wiedziała, że strażniczka nie może się do niego dostać. Ruszyła na nią, gotowa odbić pałkę w bok. Jayan i Ilsa znalazły się za plecami Dloris. Jayan unosiła wielką kijankę, trzymając ją wysoko za trzonek, niczym miecz o dwóch rękojeściach.
Dloris upuściła pałkę.
— Nie zabijajcie mnie. Błagam.
— Dloris, powiedz nam, co się dzieje.
— Stany Carthera są na całym pniu. Nie wiem, kto ma przewagę.
— Mają monta?