— Nie możemy pić tego paskudztwa. Powinniśmy byli wziąć ze sobą zapas wody Minyi.
— Jeśli w ogóle będzie dość czasu, żeby nam się zachciało pić. — Lawri wzięła gurdy i napełniła je z brązowej kuli. Merril skrzywiła się na ten widok.
Lawri wyciskała błotnistą wodę wzdłuż krawędzi okna dziobowego. Na zewnątrz pojawiła się mgła, ale woda, jak długi brązowy warkocz, została tam, gdzie ją wycisnęła. Przez następne kilka minut Lawri obserwowała układy kontrolne, a wodne warkocze zaczęły się kurczyć i gęstnieć do głębszego brązu. Po chwili stwardniały. Zamieniły się w lód.
— Term — zagadnął Clave. — Term, czy to działa?
Term czytał właśnie o lodzie, który nie był dla niego bardziej realny niż ciekłe gazy w zbiorniku. Popatrzył pytająco na Lawri.
Dziewczyna spojrzała mu w oczy.
— Nie przyjmę stanowiska Asystenta Uczonego — powiedziała.
Czy po tym pokazie miała zamiar odwrócić się do nich plecami?
— Jestem pewien, że w Plemieniu Quinna jest miejsce dla dwóch Uczonych — pospiesznie przemówił Clave. — Zwłaszcza w tej sytuacji.
— Uratowałam was. Teraz chcę tylko wrócić do domu, na Drzewo Londyn.
Zasłużyła na to, pomyślał Term, ale…
— Masz rację — odparł Clave.
Mont dziobem w dół zmierzał ku Dymnemu Pierścieniowi. Najbliżej był sztormowy wir otaczający i spowijający Golda — wydęta pośrodku burzliwa spirala chmur. Całość przesuwała się ku zachodowi z prędkością, która mogła wydawać się ślimacza, ale z pewnością przekraczała wszelkie wyobrażenia. W obu kierunkach sięgały ramiona Dymnego Pierścienia. Widzieli przepływ chmur, szybszy w kierunku Voy, dryfujący w tył w pobliżu monta. Drobne szczegóły, takie jak całkowe drzewa, były niewidzialne.
— Jesteś Uczonym — odezwał się Clave. — Czy możesz zabrać nas na Drzewo Londyn?
Lawri potrząsnęła głową. Zaczęła drżeć i nie mogła przestać. Minya wzięła ostatnie poncho i owinęła ją, owiązując pasem materiału głowę i szyję.
— Nie tracimy już powietrza — odezwała się Lawri. — Pozostawcie podwyższoną wilgotność, to nie będzie nam się tak szybko chciało pić. Jeffer, jest mi zimno, czuję się zmęczona i zagubiona. Nie potrafię podejmować decyzji. Zostaw mnie na razie.
Nie byli ludźmi.
Kendy przyglądał im się przez chwilę. Bardzo mocno obniżyli temperaturę. Kendy chciał już to naprawić, ale stwierdził, że obniżona temperatura zmniejsza wyciek.
Z tego wynika, że zachowali część dawnej wiedzy. Mimo to zabijał ich ten chłód. Obserwował, jak ci naprawdę najdziwniejsi poddają się jako pierwsi, zwijają się w kłąb i układają razem, aby czekać na śmierć.
Medyczne czujniki MONT-a wykazywały jednego trupa i dwunastu obywateli, z których żaden nie był całkiem normalny. Jeden nie miał nóg. Jeśli w Pierścieniu zaczynały pojawiać się zabójcze geny recesywne, mogło to oznaczać jedynie ograniczoną wymianę partnerów w rozmnażaniu. Poza tym wydawali się zdrowi. Nie widział blizn ani śladów po ospie, ani żadnych chorób… co wydawało się raczej rozsądne. „Dyscyplina” nie przeniosła pasożytów ani bakterii, które od milionów lat nauczyły się żerować na rodzaju ludzkim. Nie widać było na nich nawet odparzeń spowodowanych brakiem higieny osobistej.
Nienormalny wzrost, długie, wrażliwe szyje, długie, szczupłe dłonie i długie, bardzo długie palce u nóg oznaczały, że ewolucja działa, powodując adaptację do nieważkiego środowiska.
Będzie miał spore problemy, żeby ich sprowadzić z powrotem do Państwa. Z pewnego punktu widzenia grupa ta była wspaniałym materiałem testowym. Może popełniać błędy i nikt nie każe mu za nie odpowiadać. Przyjdzie czas, że MONT zostanie odnaleziony przez następną grupę dzikusów.
Lawri jadła surowe mięso łososioptaka. Widać było, jak bardzo się go brzydzi, ale mimo to jadła. Jayan i Jinny poszły na rufę, do stłoczonych wojowników Carthera. Z pozoru wyglądało to zabawnie, ale Term wiedział, że jest im potrzebny.
W oknie dziobowym coś się działo, nagle pojawił się barwny wzór, niby cień, przesłaniając częściowo widok.
— Lawri? Robiłaś tu coś?
— Coś jest nie tak… nigdy nie widziałam czegoś podobnego… — urwała.
W moncie panowało milczenie. Ekran dziobowy wypełniała widmowa twarz. Stopniowo nabierała koloru, wielka i na pół przezroczysta. Przeświecały przez nią burzowe wiry Golda.
Była to brutalna twarz, o rozczochranych ciemnych włosach i krzaczastych brwiach, grubych łukach brwiowych i kościach policzkowych i kwadratowej, mocnej szczęce. Twarz tkwiła na szyi, która, sądząc z proporcji, miała grubość męskiego uda. Twarz przypominała Marka lub Harpa. Twarz gigantycznego karła, przemawiająca Głosem.
— Obywatele, tu Kendy w imieniu Państwa. Przemówcie, a nagroda przewyższy wszelkie wasze wyobrażenia.
Pasażerowie spojrzeli po sobie.
— Jestem Sharls Davis Kendy — oznajmiła twarz. — Przyprowadziłem waszych przodków do Dymnego Pierścienia i opuściłem ich, gdy wszczęli przeciwko mnie bunt. Mam moc, dzięki której mógłbym posłać was do Golda na pewną śmierć. Przemówcie i powiedzcie, czy powinienem to zrobić.
Oczy obecnych zwróciły się nagle na Uczonych. Czy to jakaś sztuczka Lawri? Grad poczuł, jak włosy stają mu dęba na głowie… ale ktoś musiał się w końcu odezwać.
— Jestem Uczonym Plemienia Quinna — zaczął.
— A ja jestem Uczonym Drzewa Londyn — pewnym głosem dodała Lawri. — Widzisz nas?
— Tak.
— Jesteśmy zagubieni i bezradni. Jeśli chcesz zabrać nam życie, uczyń to.
— Opowiedzcie mi o sobie. Gdzie mieszkacie? Dlaczego jesteście tacy różni?
Term wyjaśnił:
— Jesteśmy z trzech różnych plemion. Troje najwyższych… — mówił dalej, a jego myśli gorączkowo krążyły wokół tego nazwiska: Sharls Davis Kendy?
— Byłeś Kontrolerem na „Dyscyplinie” — wtrąciła Lawri.
— Byłem i jestem — odparła widmowa twarz.
— Zakres odpowiedzialności Kontrolera obejmuje działania, zachowania i dobrobyt jego podopiecznych — zacytowała Lawri. — Jeśli możesz nam pomóc, musisz to zrobić.
— Ładnie argumentujesz, Uczony, ale ja odpowiadam przed Państwem. Czy mam was traktować jak obywateli? Muszę zadecydować. Jak weszliście w posiadanie MONT-a? Czy jesteście buntownikami?
Term wstrzymał oddech, ale Lawri odparła szybko:
— Z pewnością nie: — Dodała ze wzgardą: — Mont należy do Floty i do Uczonego. Uczonym jestem ja.
— A kim są pozostali? Przedstaw mi ich.
Term przejął pałeczkę. Wymieniał po kolei imiona, starając się nie zapominać niedawnych własnych kłamstw. Przedstawił wszystkich manusów: Jayan, Jinny, Gavvinga, Minyę, jako obywateli Drzewa Londyn; Clave’a i Merril jako uciekinierów, którzy zostali manusami, siebie jako uprzywilejowanego uciekiniera, trójkę gigantów zaś — jako gości. Poniewczasie przypomniał sobie o Marku, który wciąż siedział nieruchomo, przywiązany do fotela.
— Tylko Mark jest buntownikiem — wyjaśnił. — Próbował ukraść nam monta.
Czy karzeł okrzyknie go kłamcą? Co prawda, reszta poprze jego wersję… no, może z wyjątkiem Lawri. Mark spuścił oczy. Nagle zaczął wyglądać na niebezpiecznego typa.
Sharls Davis Kendy przystąpił do wypytywania Marka. Mark odpowiadał zaczepnie, bezczelnie. Wymyślił całkiem zwariowaną historię o sobie jako manusie, któremu niski wzrost nie pozwalał zostać obywatelem. Próbował ukraść monta, święcie przekonany, że unieruchomi wszystkich oprócz siebie, ale ze zdumieniem stwierdził, że silny ciąg powalił także i jego.