— Ale mimo wszystko… zobaczyć Kontrolera to jest coś. Coś, o czym opowiemy naszym dzieciom. Ktoś taki stary na pewno wiele się nauczył…
— Jeżeli nie kłamał albo nie zwariował.
— Wiedział o wszystkich faktach — zaoponował Term. — Uwierzyliśmy mu przecież! Może miał tylko kasety, tak jak ja. Uczony karzeł, uwięziony w moncie, a my omal nie podzieliliśmy jego losu, i wcale nie jest aż taki bystry. Przełknął historię Marka…
— No, no, przecież była genialna! — ryknął srebrny człowiek.
— Opowiedziałeś niezłą historię, Mark, ale dlaczego mnie poparłeś?
Minął oddech lub dwa, zanim karzeł zdecydował się odpowiedzieć:
— Przecież wiesz, że nie popieram tej przeklętej rewolucji manusów.
— Tak, wiem. No to dlaczego?
— To go nie powinno było obchodzić. Kimkolwiek jest. Czymkolwiek jest.
— Taak… miał trochę ciekawych maszyn. Może sam jakośutknął na pokładzie „Dyscypliny”… chciałbym zobaczyć „Dyscyplinę”.
Lawri nawet nie próbowała pompować. Zginała palce, zastanawiając się, czy w ogóle się zagoją. Czuła jeszcze wokół siebie odór strachu, ale tego przynajmniej się pozbyła.
— Nie negocjowałabym z Sharlsem Davisem Kendym, nawet gdyby podarował mi „Dyscyplinę”. Brzydki, arogancki karmiciel drzew. Chciał zabić Marka, jak ty zabijasz indyka, ponieważ przyszedł czas. Bo mu to odpowiadało. Pomiatał nami jak manusami!
Roześmiali się wszyscy. Nawet Mark.
Po trzech godzinach ich ramiona były już tylko samym bólem. Niebieski wskaźnik wewnątrz wskazywał H20:260.
— Dość? — zapytał Term Lawri.
— Na to, co chcemy zrobić…
— Myśleliśmy, że polecimy do domu — wtrąciła Debby.
Clave prychnął, ale wszyscy czekali na odpowiedź Lawri.
— Nigdy nie znalazłabym Drzewa Londyn — niechętnie odparła dziewczyna. — Stany Carthera są jeszcze mniejsze. I jedno, i drugie znajduje się po innej stronie Golda. Będziemy musieli przyspieszyć na zachód, odpaść od Pierścienia ku wnętrzu i pozwolić, aby Gold nas obrócił. Chcecie jeszcze raz ruszyć na Golda?
Uśmiechnęła się, widząc ich reakcje.
— Ja też nie. Jestem zmęczona. Możemy dotrzeć do innego drzewa i zacumować monta. Zbudujemy pompę, zanim będziemy potrzebować więcej wody.
— My oczywiście wolelibyśmy dżunglę — wtrąciła Ilsa.
Jedna z kobiet zjeżyła się:
— Nas jest dziewięcioro, a was troje. Jeśli…
— Spokojnie, Merril — powstrzymał ją Clave. — Ilso, jesteś pewna? Możecie poruszać dżunglą i to ci się podoba, tak?
Ilsa ostrożnie skinęła głową.
— To tylko jedna z rzeczy, jakie nam się podobają w dżungli — dodał Anthon. — Ale przecież możecie to robić tylko raz na dwadzieścia lat. Jeśli zacumujemy pojazd… monta do środkowej części drzewa całkowego, będziemy mogli poruszać je, gdzie i jak będziemy chcieli.
— A dlaczego nie dżungla?
— A gdzie oprzesz monta?
Anthon rozważał to przez chwilę.
— Lej? Nie, mógłby nagle wypuścić gorącą parę — uśmiechnął się nagle. — Was i tak jest więcej niż nas. Jasne, wybierzcie drzewo.
Znaleźli grupkę ośmiu niewielkich drzew, od trzydziestu do pięćdziesięciu klomterów długości. Term bez pytania wybrał największe. Zawisł na przednich silnikach nad zachodnią częścią kępy.
Zupełna dzicz. Wzdłuż pnia spływał strumień, spadając wprost do dziupli. Term rozejrzał się za zaokrąglonymi kształtami starych chat, ale ich nie znalazł. Liście wokół dziupli nigdy nie były przycinane, nie zauważył też ścieżek pogrzebowych ani miejsc do wysypywania śmieci. I żadnych ziemskich roślin, nawet w charakterze chwastów.
Kępa wyglądała kusząco.
— Chyba jesteśmy tu pierwsi — rzekł wesoło. — Lawri, wymyśliłaś już, jak tu wylądować?
— Ty jesteś przy sterach.
Przemyślał wszystko szczegółowo.
— Obawiam się, że najlepiej będzie zacumować go przy pniu i zejść w dół.
— Po drzewie?
— Już to robiliśmy. Clave poprowadziłby większość grupy w dół, a na przykład Gavving i ja zaczekalibyśmy na górze. Mont byłby używany do operacji ratowniczych. Kiedy wszyscy zejdą na dół, Gavving i ja pójdziemy za wami. Już się kiedyś wspinaliśmy.
— Daj spokój — odparł Clave. — To drzewne żarcie trwałoby o wiele za długo. Term, przestań wydziwiać i ląduj w dziupli.
— Podpalimy ją!
— No to spróbujemy na innym drzewie!
Kiedy wspomniał o możliwości wylądowania w dziupli Drzewa Londyn, Lawri omal nie wyskoczyła ze skóry. Teraz tylko przetarła oczy. Chyba była zmęczona…
Wszyscy byli zmęczeni. Dość już mieli wstrząsów i obcości. Clave miał rację, opóźnienie byłoby torturą, a drzew mieli aż nadto.
W dziczy trudno znaleźć miejsce do lądowania. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, tylko zieleń. Na pewno nigdy nie było tu suszy. Zapali się, czy nie?
Ruszamy na Golda.
Podleciał do dziupli i wbił monta w listowie na tyle mocno, żeby w nim pozostał. Wszyscy ruszyli do drzwi, choć wciąż jeszcze czuli skutki uderzenia. Bezładnie wyskakiwali na zewnątrz, ponchami gasząc niewielkie pożary.
Wreszcie mieli czas się rozejrzeć.
Minya stała roześmiana, dysząc ciężko. Jej czarne, gęste włosy były mokre i sterczały na wszystkie strony, poczerniałe poncho zwisało z ramienia. Złapała Gavvinga za rękę i wrzasnęła radośnie:
— Koptery!
— Nie wiedziałem, że lubisz koptery! — zaśmiał się Gavving.
— Ja też nie. Ale na Drzewie Londyn wyrywali koptery, kwiaty i wszystko, czego nie dało się spożytkować.
Uderzyła w jedną, drugą, trzecią dojrzałą roślinę. Strąki nasienne z brzęczeniem wzbiły się w górę.
Nagle znalazła się z nim twarzą w twarz i spojrzała mu w oczy.
— Udało się. Wszystko tak, jak zaplanowaliśmy. Znaleźliśmy wolne drzewo i jest nasze!
— Sześcioro. Sześcioro z Kępy Quinna… Przepraszam.
— Dwanaścioro. I będzie więcej.
Walczyła z ogniem z drapieżnym wdziękiem, w czym nie przeszkadzało jej lekkie zgrubienie na wysokości bioder.
Jest moje, pomyślał Gavving. Niech wygląda jak ja albo jak jakiś łowca manusów… jak Harp, jak Merril! Moje… nasze!
Właśnie to jej powie, kiedy przyjdzie odpowiedni czas. Na razie jednak zabrzmiałoby to zbyt poważnie.
— W porządku, wszystko, co widzimy, jest nasze. Jak je nazwiemy?
— Wiesz, co mi się najbardziej podoba? Kiedy mówię „obywatel”, mam na myśli każdego z nas. Nie jestem triunem, nie jestem manusem… Drzewo Obywateli?
Liście miały taki sam smak jak na Kępie Quinna przed suszą, kiedy Term był dzieckiem. Leżał na plecach w dziewiczym listowiu i ssał je w zadumie.
Nagle uświadomił sobie, że z głębi łaciatego cienia obserwuje go Lawri. Obejmowała się ramionami; wydawała się zmarznięta albo zdenerwowana, skulona jak w obronie przed ciosem.
— Nie możesz się odprężyć? — krzyknął. — Zjedz trochę liści!
— Jadłam. Są dobre — odparła beznamiętnie.
Ogarnęła go złość.
— No to czym się martwisz? Nikt cię tu nie nazwie łowcą manusów. Uratowałaś nam życie i wszyscy o tym wiedzą. Jesteś czysta, syta, wypoczęta, bezpieczna i podziwiana. Odpocznij, pani Uczony. Skończyło się.
Nie chciała spojrzeć mu w oczy.
— Jeffer, jak to brzmi? W promieniu dziesięciu tysięcy klomterów jest tu tylko dwóch obywateli Drzewa Londyn. Czy to wystarczy, żebyśmy… się lepiej rozumieli?