Czterej młodzieńcy wyglądali jak wcielenie pełnej szacunku uwagi, ale palcami stóp gmerali w kępie koptera. Dojrzałe rośliny reagowały wyrzuceniem strąków nasion uzbrojonych w wirujące śmigiełka. Chłopcy stali nieruchomo w brzęczącej chmurze kopterów.
Dziuplowe rozrywki. Pozostali mieli kłopoty z zachowaniem powagi, ale Gavvingowi jakośwcale nie było do śmiechu. Miał czterech braci i siostrę, i wszyscy umarli, zanim ukończyli sześć lat, podobnie jak wiele innych dzieci Kępy Quinna. Teraz, w czasach głodu, umierały jeszcze częściej… Gavving był ostatni z rodziny. Wszystko, co dzisiaj zobaczył, wywlekało na wierzch stare wspomnienia, jakby widział to po raz ostatni.
To tylko wyprawa łowiecka! Jego rozdygotany żołądek wiedział jednak swoje. Jak Gavving, bohater jedynej, i to zakończonej klęską wyprawy, mógłby zostać wybrany na ekspedycję ostatniej nadziei?
Zemsta za Laythona. Czy inni także zostali za coś ukarani? Kim byli? Jak będą wyekwipowani? Kiedy wreszcie skończy się ten pogrzeb?
Przywódca mówił o suszy, o potrzebie ofiary, i dopiero teraz jego wzrok spoczął na wybranych osobach, również na Gavvingu.
Zanim przemówienie dobiegło końca, Martal przebyła kolejne dwa metry w dół. Przywódca pospiesznie odszedł. Dzień jeszcze nie powrócił.
Gavving pędził w stronę Rynku.
Sprzęt złożono na siatce z suchych gałązek, którą Plemię Quinna nazywało ziemią. Harpuny, zwoje liny, haki, bosaki, sieci, brunatne worki z szorstkiej tkaniny, pół tuzina strzałostrąków, sandały do wspinania… krzepiący stosik rzeczy, które utrzymają ich przy życiu. Z wyjątkiem… prowiantu? Prowiantu nie było.
Inni już tu byli. Nawet na pierwszy rzut oka wydawali się dziwacznym zbiorowiskiem. Gavving ujrzał znajomą twarz i zawołał:
— Term! Ty też idziesz?
Term skręcił i podszedł.
— Tak. Sam pomagałem przy planowaniu wyprawy — rzekł dumnie. Term był rześkim, radosnym chłopcem uprawiającym poważny i wymagający skupienia zawód. Przybył wyposażony we własną linę i harpun. Wydawał się tryskać nerwową energią. Rozejrzał się i zawołał:
— Och, drzewne żarcie!
— Co to ma znaczyć?
— A nic. — Trącił stopą stos koców i mruknął. — Przynajmniej nie wyruszymy nago.
— Za to głodni.
— Może na pniu znajdziemy coś do jedzenia. Lepiej, żeby tak było.
Term od dawna był przyjacielem Gavvinga, ale słaby z niego łowca. A Merril? Merril byłaby wysoką kobietą, gdyby nie krótkie i pokrzywione nogi. Miała długie, mocne palce, długie, silne ramiona. Dlaczego nie? Używała ich do wszystkiego, nawet do chodzenia. Teraz też wisiała na trzcinowej ścianie Rynku, spokojna, cierpliwa.
Jednonogi Jiovan stał obok niej, jedną ręką trzymając się gałązek, aby nie stracić równowagi. Gavving pamiętał Jiovana jako energicznego, śmiałego łowcę. A potem coś go zaatakowało, coś, czego nigdy nie opisał. Jiovan wrócił na pół żywy, z połamanymi żebrami i urwaną lewą nogą, z kikutem podwiązanym liną. W cztery lata później stare rany wciąż go bolały i nigdy nikomu nie pozwolił o tym zapomnieć.
Glory była grubokościstą, poczciwą kobietą w średnim wieku, bezdzietną. Niezgrabność przyniosła jej niechcianą popularność. Winiła o to gawędziarza Harpa, zresztą nie bez racji. Krążyła opowieść o klatce na indyki, a także druga, dotycząca różowej blizny biegnącej wzdłuż prawej nogi Glory — pamiątka z czasów, kiedy wciąż zajmowała się gotowaniem.
Nienawiść w oczach Alfina sięgała czasów, kiedy strzeliła go w ucho drewnianą pałką; mówiła wiele o jego skłonności do chowania urazy. Ogrodnik, śmieciarz, grabarz… nie, nie był łowcą, a tym bardziej zdobywcą, a mimo to znalazł się tutaj. Nic dziwnego, że wydaje się zdruzgotany.
Glory czekała ze skrzyżowanymi nogami i spuszczonym wzrokiem. Alfin gapił się na nią z serdeczną nienawiścią. Merril wydawała się spokojna, nieprzenikniona, za to Jiovan coś bez przerwy mamrotał pod nosem.
I to mają być jego towarzysze? Żołądek Gavvinga boleśnie zacisnął się wokół musruma.
I wtedy na Rynek raźnym krokiem wszedł Clave z młodą kobietą u każdego ramienia. Rozejrzał się wokoło z taką miną, jakby był zadowolony z tego, co widzi.
Więc to prawda. Clave szedł z nimi.
Obserwowali, jak szturcha stopą kupę ekwipunku.
— Dobrze — rzekł z uśmiechem i powiódł wzrokiem po twarzach towarzyszy. — Będziemy musieli nieść całe to drzewne żarcie. Zacznijcie się dzielić. Pewnie zechcecie nieść wszystko na plecach, sczepione liną, ale wybór należy do was. Jeśli ktoś zgubi bagaż, wyślę go do domu.
Musrum nareszcie ułożył się w brzuchu Gavvinga. Clave był idealnym łowcą: wysoki, o długim, smukłym ciele — dwa i pół metra kości i mięśni. Był w stanie podnieść człowieka, owijając palce jednej dłoni wokół jego głowy, a długimi palcami stóp mógł rzucić kamień równie skutecznie, jak Gavving ręką. Jego towarzyszkami były Jayan i Jinny, bliźniaczki, ciemne, ładne córki Martal i dawno zmarłego łowcy. Bez polecenia zaczęły ładować ekwipunek w worki. Inni podeszli, by pomóc.
— Przyjmuję, że ty jesteś dowódcą? — przemówił Alfin.
— Zgadza się.
— A co właściwie mamy z tym wszystkim zrobić?
— Ruszamy w górę pnia. Po drodze musimy odnawiać znaki Quinna. Będziemy szli tak długo, aż znajdziemy coś, co uratuje plemię. Może jedzenie…
— Na nagim pniu?
Clave zmierzył go wzrokiem.
— Spędziliśmy całe życie na dwóch klomterach gałęzi. Uczony powiada, że pień ma sto klomterów długości. Może więcej. Nie wiemy, co tam jest. Tu nie mamy tego, czego potrzebujemy.
— Wiesz, dlaczego idziemy. Wyrzucają nas — odparł Alfin. — O dziewięć gęb mniej do żywienia i popatrz tylko, kto…
Clave wpadł mu w słowo. Przerwałby nawet piorunowi, gdyby zechciał.
— Chcesz zostać, Alfin? — zapytał. Czekał, ale Alfin nie odpowiedział. — Zostań, proszę bardzo. Ty będziesz się tłumaczył, dlaczego nie poszedłeś.
— Idę. — Głos Alfina brzmiał niemal niedosłyszalnie. Clave nie groził. Nie musiał tego robić. Zostali wyznaczeni. Każdy, kto zostanie, będzie oskarżony o bunt.
To zresztą też nie miało znaczenia. Jeśli Clave idzie, to… Alfin się mylił, a i brzuch Gavvinga także nie miał racji. Znajdą to, czego potrzebuje plemię, a potem wrócą. Gavving zaczął zbierać swój bagaż.
— Mamy sześć par sandałów do wspinania — oznajmił Clave. — Jayan, Jinny, Term… Gavving. Ja wezmę ostatnie. Zobaczymy, kto ich będzie potrzebował. Każdy zabiera cztery haki do cumowania. Weźcie też parę kamieni. Nie żartuję. Będziecie potrzebowali co najmniej jednego, żeby wbić haki, może się też przydadzą do rzucania. Czy wszyscy mają sztylety?
Zanim wychynęli z listowia, zapadła noc, a mimo to światło poraziło ich oczy. Pień wydawał się nieskończenie długi. Odległa kępa była prawie niewidoczna, zamglona i zbłękitniała niemal do barwy nieba.
— Nie spieszcie się, jedzcie — zawołał Clave. — Napełnijcie plecaki liśćmi. Nie zobaczymy liści przez długi czas.
Gavving oderwał gałązkę ciężką od zielonej waty cukrowej. Wsadził ją pomiędzy worek i plecy, po czym ruszył w górę pnia. Clave był już daleko.
Kora pnia różniła się od wędrującej kory gałęzi. Nie miała gałązek, ale była gruba na kilka metrów, o pęknięciach na tyle szerokich, że bez trudu mieściły wspinającego się człowieka. Mniejsze pęknięcia dawały dobry uchwyt dla dłoni.
Gavving nie był przyzwyczajony do sandałów do wspinaczki. Musiał potrząsać stopą, żeby się ułożyły, inaczej się ślizgały. Plecak ciągnął go w tył. Może powinien zawiesić go niżej? Powiew trochę pomagał, bo pchał go nie tylko w dół, ale i w stronę pnia, jakby ten był nieco pochyły.