– Już jestem – oznajmiła i ziewnęła. – Strasznie się wynudziłam w kinie. Ktoś zrobi herbatę?
Nikt nie odpowiedział, ale bliźniaczki wbiły druty w kłębki wełny i podeszły do niej, gasząc po drodze telewizor. Pardoe nigdy nie zadawała sobie trudu, żeby zaparzyć herbatę, jeśli tylko udało jej się skłonić do tego kogoś innego, a bliźniaczki zwykle bez trudu dawały się namówić. Kiedy cała trójka wyszła ze świetlicy, panna Dakers przeniosła wzrok na milczącą, nieruchomą postać Fallon. Poczuła nagły impuls, żeby do niej przemówić, powitać ją z powrotem w szkole, zapytać o zdrowie albo choćby powiedzieć dobranoc. Ale słowa uwięzły jej w gardle, pokusa minęła i ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zamykając za sobą drzwi, była blada, oryginalna twarz Fallon, z pustymi oczami wbitymi w telewizor, jakby dziewczyna nie zauważyła, że ekran zgasł.
II
W szpitalu czas jest starannie dokumentowany, sekundy odmierzają bicie tętna, kapanie krwi i plazmy; minuty zatrzymanie akcji serca; godziny skoki temperatury i długość operacji. Kiedy przyszła potrzeba udokumentowania przebiegu nocy z 28 na 29 stycznia, niewielu pracowników Szpitala im. Johna Carpendara nie wiedziało, co robili albo gdzie byli w każdym poszczególnym momencie. Niektórzy mogli nie mówić prawdy, ale przynajmniej ją znali.
Była to noc, podczas której szalała gwałtowna, choć nierówna burza; natężenie, a nawet kierunek wiatru zmieniały się z godziny na godzinę. O dziesiątej drzewa zaledwie niespokojnie szumiały, godzinę później rozpętało się piekło. Wielkie wiązy wokół Nightingale House trzeszczały i jęczały pod naporem wichury, która hulała pośród nich z diabelskim chichotem. Sterty liści wzdłuż pustych dróg, nasiąknięte deszczem, wzbijały się w powietrze i wirowały szaleńczo, jak ogłupiałe owady, przyklejając się do czarnej kory drzew. W sali operacyjnej na ostatnim piętrze szpitala doktor Courtney-Briggs zademonstrował swój kamienny spokój w obliczu żywiołu, mruknąwszy tylko do asystenta „Co za nawałnica”, podczas kontemplacji intrygującego problemu chirurgicznego, który ukazał mu się w rozciętej powłoce brzusznej. Poniżej, w pogrążonych w ciszy i półmroku oddziałach, pacjenci mamrotali i przewracali się we śnie, jakby świadomi zawieruchy na zewnątrz. Laborantka, która została wezwana z domu, żeby pilnie zrobić zdjęcie rentgenowskie pacjenta doktora Courtney-Briggsa, zasłoniła aparat i zgasiła światło, zastanawiając się, czy jej mały samochód utrzyma się na drodze. Pielęgniarki z nocnej zmiany chodziły cicho pośród swoich chorych, sprawdzając okna i zaciągając ciaśniej zasłony, chcąc odgrodzić ich od groźnej, obcej siły. Portier pełniący dyżur w stróżówce przy głównej bramie poruszył się niespokojnie w krześle, a potem podniósł się, zgięty wpół, i dorzucił parę kawałków węgla do ognia. Samotny, odizolowany czuł potrzebę odrobiny ciepła i komfortu. Wydawało się, że mały domek trzęsie się w posadach przy każdym podmuchu wichury.
Ale tuż przed północą burza przycichła, wyczuwając zbliżanie się godziny duchów, kiedy puls człowieka bije najwolniej, a umierający najłatwiej udają się w ostatnią drogę. Na jakieś pięć minut zapadła złowroga cisza, a po niej nastąpiła cała seria rytmicznych jęków, jakby wiatr opadł z sił i wzdychał między drzewami, wyczerpany własną furią. Doktor Courtney-Briggs zdjął rękawiczki po skończonej operacji i przeszedł do przebieralni chirurgów. Zrzucił fartuch i połączył się telefonicznie z siostrą Brumfett w Nightingale House, oddziałową prywatnego skrzydła szpitala, prosząc ją, by wróciła na oddział i czuwała nad jego pacjentem przez pierwszą krytyczną godzinę. Z zadowoleniem zauważył, że wiatr ucichł. Będzie mogła bez trudu przejść przez zalesiony teren, jak to już nieraz robiła na jego prośbę. Nie widział potrzeby przywozić jej swoim samochodem.
Niecałe pięć minut później siostra Brumfett wkroczyła zdecydowanym krokiem między drzewa; peleryna owijała się wokół niej niczym flaga wokół masztu, kaptur miała głęboko naciągnięty na plisowany czepek. Na krótką chwilę zapanował zadziwiający spokój. Szła bezszelestnie po mokrej trawie, czując pod podeszwami chłód przesiąkniętej deszczem ziemi i potykając się od czasu do czasu o strącone wiatrem gałęzie. Kiedy znalazła się w zaciszu szpitalnego oddziału i zaczęła pomagać studentce trzeciego roku w przygotowaniu łóżka pooperacyjnego i kroplówki, wichura znów się wzmogła. Ale siostra Brumfett, pochłonięta swoimi obowiązkami, nie zwróciła na to uwagi.
Wkrótce po wpół do pierwszej Alberta Colgate’a, nocnego portiera, drzemiącego nad wieczorną gazetą, rozbudziła smuga reflektorów w oknie i pomruk zbliżającego się samochodu. To musi być daimler doktora Courtney-Briggsa, pomyślał. A więc operacja się skończyła. Spodziewał się, że samochód przemknie cicho przez bramę, jednak niespodziewanie się zatrzymał. Klakson nagląco zatrąbił dwa razy. Portier z niechętnym pomrukiem narzucił płaszcz i wyszedł z portierni. Courtney-Briggs opuścił szybę i krzyknął przez wiatr:
– Chciałem wyjechać przez bramę przy Winchester Road, ale drogę tarasuje zwalone drzewo! Uznałem, że lepiej o tym powiedzieć, niech ktoś się tym jak najszybciej zajmie.
Portier włożył głowę przez otwarte okno samochodu. Owionął go luksusowy zapach cygara, płynu po goleniu i skóry. Courtney-Briggs odsunął się nieco od jego natarczywej bliskości. Portier powiedział:
– To pewno jeden z tych starych wiązów, panie doktorze. Zamelduję o tym z samego rana. Na razie nic nie da się zrobić, i jeszcze przy tej pogodzie.
Courtney-Briggs zaczął podkręcać okno. Głowa Colgate’a szybko się cofnęła.
– Nie ma potrzeby zajmować się tym dziś w nocy. Na jednej z gałęzi zawiązałem mój biały szalik. Pewno i tak do rana nikt nie będzie tamtędy jechał, ale w razie czego go zauważy. Na wszelki wypadek niech pan ostrzega tych, którzy będą tędy wjeżdżać. Dobranoc, Colgate.
Ogromne auto wyjechało przez frontową bramę i Colgate wrócił do portierni. Spojrzał na zegar nad kominkiem i skrupulatnie zapisał w swojej książce: 12. 32 doktor Courtney-Briggs melduje o zwalonym drzewie na Winchester Road.
Wziął gazetę i usadowił się z powrotem na krześle, kiedy nagle uderzyła go pewna myśl. To dziwne, że Courtney-Briggs chciał wyjechać przez Winchester Road. To nie była najszybsza droga do jego domu i rzadko z niej korzystał. Zawsze wyjeżdżał od frontu. Może miał klucz od tamtej bramy. Courtney-Briggs miał wszystkie szpitalne klucze. Tak czy owak, to dziwne.
Tuż po drugiej w nocy na pogrążonym w ciszy drugim piętrze Nightingale House Maureen Burt poruszyła się we śnie, mruknęła coś niewyraźnie przez zaślinione wargi i zbudziła się z przykrą świadomością, że trzy filiżanki herbaty przed snem to o dwie za dużo. Przez chwilę leżała nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy burzy i zastanawiając, czy mimo wszystko nie uda jej się znów zasnąć, po czym zmęczona niewygodną sytuacją sięgnęła do pstryczka lampki nocnej. Oślepiający błysk światła rozbudził ją do reszty. Wsunęła stopy w kapcie, narzuciła szlafrok i poczłapała na korytarz. Na jego drugim końcu nagły powiew wiatru wydął zasłony przy otwartym oknie. Podeszła, żeby je zamknąć. Przez plątaninę gałęzi i ich odbicie na szybie widziała masywną sylwetkę szpitala, przyćmione światło na oddziałach i jaśniejsze w dyżurkach dla pielęgniarek i w kuchni. Zamknęła starannie okno i zaspana ruszyła korytarzem do łazienki. Wychodząc z niej po niecałej minucie, zatrzymała się na chwilę, żeby przyzwyczaić oczy do półmroku. Z gry cieni na szczycie schodów wyłoniła się jakaś ciemna, zakapturzona postać w pelerynie. Maureen nie należała do osób nerwowych i w swoim sennym zamroczeniu zdziwiła się tylko, że ktoś jeszcze jest na nogach o tej porze. Od razu poznała, że to siostra Brumfett. Para świdrujących oczu za okularami przewierciła ją na wylot. Głos siostry był niespodziewanie ostry.. – To jedna z bliźniaczek Burt, tak? Co tu robisz? Inne dziewczęta też nie śpią?