II
Mimo deszczu dojechała na miejsce szybciej, niż się spodziewała, i znalazła się w Heatheringfield chwilę przed dziewiątą, natykając się na ostatnią falę porannego ruchu. Szeroka główna ulica była zablokowana samochodami. Kobiety odwoziły mężów pracujących w Londynie na stację albo dzieci do szkoły, ciężarówki dostawcze podjeżdżały pod sklepy, autobusy wyrzucały i zabierały pasażerów. Na przejściach dla pieszych strumienie ludzi płynęły w obie strony pod osłoną parasoli. Dzieci były ubrane w wymuskane mundurki uczniów szkoły prywatnej, mężczyźni w większości mieli meloniki i teczki, a kobiety nosiły się z niedbałą elegancją, stanowiącą kompromis między miejskim szykiem a wiejską swobodą, w stylu typowym dla takich miejscowości. Czekając na światłach, obserwując przechodniów i wypatrując drogowskazu do szpitala, panna Beale miała okazję tylko przelotnie rzucić okiem na osiemnastowieczny ratusz, starannie zakonserwowany rząd domów z muru pruskiego i ornamentowaną iglicę wieży Kościoła Trójcy Świętej, ale odniosła wrażenie zamożnej społeczności, która dba o swoją spuściznę architektoniczną, nawet jeśli nowoczesne sklepy sieci handlowych na końcu High Street sugerowały, że ta troska mogła się zacząć trzydzieści lat temu.
Nareszcie pojawił się drogowskaz. Droga do Szpitala im. Johna Carpendara prowadziła od High Street szeroką aleją obsadzoną drzewami. Na lewo wznosił się wysoki kamienny mur, otaczający tereny szpitalne.
Panna Beale dobrze się przygotowała do tej wizyty. W wypchanej teczce na tylnym siedzeniu wiozła obszerne notatki na temat historii szpitala oraz kopię raportu z ostatniej inspekcji Naczelnej Rady Pielęgniarskiej i wypowiedzi zarządu szpitala co do możliwości wprowadzenia w życie optymistycznych zaleceń inspektora. Szpital miał długą historię. Został założony w 1791 roku przez bogatego kupca, który urodził się w tym mieście, jako ubogi chłopak pojechał do Londynu szukać szczęścia i wrócił na starość, by się nacieszyć szacunkiem sąsiadów. Mógł szukać sławy i zbawienia w pomocy wdowom i sierotom lub w restauracji kościoła. Ale po wieku wiary nastąpił wiek nauki i rozumu, wprowadzając modę na budowę szpitali dla biednych. W ten sposób narodził się Szpital im. Johna Carpendara. Oryginalny budynek o ciekawej architekturze dawno temu zmienił się najpierw w solidny wiktoriański pomnik ostentacyjnej pobożności, a potem w bardziej funkcjonalny, ale toporny dwudziestowieczny gmach.
Szpital zawsze dobrze prosperował. Miejscową społeczność tworzyli głównie zamożni obywatele klasy średniej, którzy mieli dużo dobrych chęci, by wspierać działalność charytatywną, i niewiele miejsc, by się wykazać. Tuż przed drugą wojną światową dobudowano nieźle wyposażone skrzydło dla prywatnych pacjentów. Zarówno przed, jak i po powstaniu narodowej służby zdrowia ściągali tu bogaci pacjenci, a w rezultacie również sławni lekarze. Panna Beale pomyślała, że Angela może sobie mówić o prestiżu londyńskich szpitali, ale John Carpendar ma własną renomę. Z pewnością istnieją gorsze posady niż stanowisko siostry przełożonej w rozwijającym się szpitalu okręgowym, cieszącym się powszechnym uznaniem, ładnie położonym i wspieranym przez lokalną tradycję.
Była już przy głównej bramie. Na lewo znajdowała się portiernia, ozdobny domek dla lalek z mozaikowej cegły, pozostałość po wiktoriańskim szpitalu, a na prawo parking dla lekarzy. Jedna trzecia oznaczonych miejsc już była zajęta przez daimlery i Rolls-royce’y Przestało padać i świt rozjaśnił się szarością styczniowego dnia. W szpitalu paliły się wszystkie światła. Tkwił przed nią jak wielki, przycumowany statek, jasno oświetlony, tętniący własnym ukrytym życiem. Na lewo ciągnęły się niskie, oszklone budynki nowego ambulatorium. Do wejścia płynął już strumyk zbolałych pacjentów.
Panna Beale podjechała pod okienko portierni, opuściła szybę i przedstawiła się. Portier, napuszony i pełen poczucia własnej ważności, raczył łaskawie wyjść i się zaprezentować.
– A więc mam przyjemność z przedstawicielką Naczelnej Rady Pielęgniarskiej – powiedział górnolotnie. – Szkoda, że przyjechała pani do tej bramy. Szkoła pielęgniarek mieści się w Nightingale House, niedaleko wejścia od Winchester Road. Zawsze używamy tylnej bramy, żeby się tam dostać.
Przemawiał z pełną wyrzutu rezygnacją, jakby ubolewał nad jej brakiem rozeznania, które będzie go teraz kosztować mnóstwo dodatkowej pracy.
– Ale chyba mogę dojechać do szkoły również tędy?
Panna Beale nie paliła się do powrotu na zatłoczoną High Street ani do objeżdżania muru w poszukiwaniu ukrytej tylnej bramy.
– Może pani.
Ton portiera sugerował, że tylko ośli upór może skłaniać do takiej próby. Oparł się o drzwi samochodu, jakby miał przekazać tajne i skomplikowane instrukcje, które okazały się jednak całkiem proste. Nightingale House leżał na terenie szpitala, za ambulatorium.
– Pojedzie pani tą drogą w lewo, minie kostnicę i cały czas prosto aż do pensjonatu dla lekarzy. Potem skręci pani w prawo. Na rozwidleniu jest drogowskaz. Nie może się pani zgubić.
To na pozór mało obiecujące zapewnienie okazało się, o dziwo, prawdą. Porośnięty drzewami i trawą rozległy teren, pomieszanie ogrodu i dzikiego lasu, przypominał otoczenie jakiegoś starego szpitala psychiatrycznego. Szpitale ogólne rzadko dysponowały taką przestrzenią. Ale drogi wewnętrzne były dobrze oznakowane i tylko jedna wiodła na lewo od ambulatorium. Nietrudno było rozpoznać kostnicę, niski, brzydki budynek taktownie ukryty pomiędzy drzewami i jeszcze bardziej złowrogi przez swoją strategiczną izolację. Pensjonat był nowy i charakterystyczny. Panna Beale zdążyła się jeszcze utwierdzić w dawno ugruntowanej, choć często niesprawiedliwej opinii, że zarządy szpitali zawsze chętniej dbają o wygodę swoich lekarzy niż o odpowiednie lokum dla uczących się pielęgniarek, kiedy jej wzrok padł na obiecany znak. Na biało pomalowanej tablicy, wskazującej na prawo, widniał napis: „Nightingale House. Szkoła pielęgniarska”.
Zmieniła bieg i ostrożnie skręciła. Droga, wąska teraz i kręta, zasypana po obu stronach stosami wilgotnych liści, ledwo mieściła pojedynczy samochód. Wokół było mokro i pusto. Drzewa tworzyły długi, mroczny tunel, splatając się w górze czarnymi konarami. Od czasu do czasu powiew wiatru opryskiwał dach samochodu kroplami deszczu albo przylepiał opadający liść do przedniej szyby. Na trawie rozrzucone były klomby, regularne i podłużne jak groby, zwieńczone karłowatymi krzewami. Pod drzewami było tak ciemno, że panna Beale zapaliła światła. Droga lśniła przed nią jak naoliwiona wstęga. Przez opuszczone okno wpadał grzybiczny zapach rozkładu. Czuła się dziwnie odizolowana w tej martwej ciszy i nagle ogarnął ją irracjonalny niepokój, jakby podróż w czasie przeniosła ją w inny wymiar, gdzie czekał niezrozumiały i nieunikniony horror. Trwało to tylko sekundę i szybko się otrząsnęła, przypominając sobie, że tuż za murem szpitalnym rozbrzmiewa wesoły gwar na High Street i tętni życiem miasto. Jednak było to dziwne i nieprzyjemne przeżycie. Zła na siebie, że ulega takim niemądrym nastrojom, zamknęła okno i nacisnęła pedał gazu. Mały samochód skoczył do przodu.
Nagle okazało się, że pokonała ostatni zakręt i zobaczyła Nightingale House w całej okazałości. Niemal stanęła na hamulcu ze zdziwienia. Był to niezwykły dom, ogromny wiktoriański gmach z czerwonych cegieł, zwieńczony blankami i ornamentami jak dekoracja teatralna, ukoronowany czterema potężnymi wieżami. Jasno oświetlony w ten mroczny, styczniowy ranek, jawił jej się po ciemnej leśnej drodze niczym zamek z bajki dla dzieci. Wielka oranżeria, dobudowana po prawej stronie, pasowała bardziej do Kew Gardens niż do prywatnej niegdyś rezydencji. Przez jej szklane ściany widać było lśniące, zielone liście aspidistry, jaskrawą czerwień poinsecji, żółte i złotaworude kule chryzantem.