Z pewnością policja mogłaby też wiele powiedzieć o jej ojcu, pomyślał Dalgliesh, ale uznał, że nie warto ciągnąć tego tematu. Zamiast tego postanowił wziąć w obronę swojego kolegę.
– Inspektor Bailey wykonywał tylko swoją pracę. Nie chciał cię urazić. Ja też jestem policjantem i będę musiał zadać ci parę pytań. Wszyscy musimy rozpytywać. Nic nie wskóram bez twojej pomocy. Jeśli panna Pearce i panna Fallon zostały zamordowane, to chciałbym odkryć, kto to zrobił. Były takie młode. Panna Pearce była mniej więcej w twoim wieku. Na pewno nie chciały umierać.
Nie był pewien, jak Morąg zareaguje na tę przemowę odwołującą się do jej poczucia sprawiedliwości i współczucia, ale zobaczył, że jej małe, przenikliwe oczka poszukały go w półmroku.
– Pomóc panu! Też coś! – mruknęła szyderczo. – Wolne żarty. Tacy jak pan nie potrzebują pomocy. Wy już sami wiecie, w jaki sposób mleko dostało się do środka kokosu.
Dalgliesh przemyślał tę zdumiewającą metaforę i w braku innych dowodów uznał, że to miał być komplement. Skierował latarkę światłem do góry, tak że rzucała jasny krąg na sufit, usadowił się głębiej na ławce i oparł głowę o wiszący na gwoździu pęk rafii. Było mu nadspodziewanie wygodnie. Zapytał od niechcenia:
– Często tu przychodzisz?
– Tylko jak jestem roztrzęsiona. – Jej ton wskazywał, że to okoliczność, w której każda rozsądna kobieta postąpiłaby podobnie. – Mam tu ciszę i spokój – dodała defensywnie. – W każdym razie miałam.
Dalgliesh poczuł się skarcony.
– Przepraszam. Nie będę cię więcej nachodził.
– Och, nie szkodzi. Może pan tu znowu przyjść, jeśli pan chce.
Co prawda jej głos był szorstki, ale niewątpliwie należało to uznać za komplement. Przez chwilę siedzieli w dziwnie przyjacielskim milczeniu.
Solidne ściany chaty izolowały ich w nienaturalnej ciszy, chroniąc przed wyciem wiatru. Powietrze wewnątrz było chłodne, przesiąknięte zapachem drewna, nafty i ziemi. Dalgliesh rozejrzał się. W rogu leżała bela słomy, na środku stał drugi stary, wiklinowy fotel, podobny do tego, na którym skuliła się Morąg, a obok przewrócona dnem do góry skrzynka, przykryta ceratą, służąca jako stół. W półmroku dojrzał na blacie zarys prymusa. Na półce ściennej stał biały, aluminiowy czajniczek i parę kubków. Domyślił się, że był to domek ogrodnika, w którym ten odpoczywał po trudach pracy i składował narzędzia. Na wiosnę i w lecie, otoczony zielenią drzew i śpiewem ptaków, mógł być całkiem przyjemną przystanią. Ale był środek zimy.
– Wybacz, że pytam – powiedział – ale czy nie byłoby ci wygodniej zamknąć się ze swoim zmartwieniem w ciszy i spokoju własnego pokoju?
– W Nightingale House nie jest przytulnie. I w domu dla personelu też nie. Lubię to miejsce. Pachnie jak szopa mojego ojca na działce. I nikt tu nie przychodzi po zmierzchu. Boją się ducha tej dziewczyny.
– A ty nie?
– Nie wierzę w duchy.
Była to praktyczna pochwała zdrowego sceptycyzmu. Jeśli w coś nie wierzysz, to to nie istnieje. Ta niezachwiana pewność pozwalała jej czerpać korzyści z błogosławionego braku wyobraźni, nawet jeśli chodziło tylko o azyl w domku ogrodnika. Uznał to za godne podziwu. Zastanawiał się, czy nie powinien zapytać o powód jej rozpaczy, zasugerować może, żeby zwierzyła się siostrze przełożonej. Czy ten głośny lament mógł być spowodowany tylko niechętnie widzianym zainteresowaniem Billa Baileya? Bailey był dobrym policjantem, ale nie miał właściwego podejścia do ludzi. W ich fachu nie wolno sobie pozwolić na nadmierny krytycyzm. Każdy oficer śledczy wie, że największy błąd to zniechęcić do siebie świadka. Za żadne skarby nic już wtedy z niej nie wydobędzie – bo zwykle dotyczyło to kobiet – nawet jeśli jej antypatia jest częściowo podświadoma. Sukces śledztwa zależy w dużej mierze od umiejętności skłonienia ludzi do pomocy, do rozmowy. Bill Bailey nie popisał się z Morąg Smith. Adam Dalgliesh w swoim czasie też nie zawsze umiał należycie postępować.
Przypomniał sobie, co inspektor powiedział mu o obu pokojówkach w krótkiej godzinnej rozmowie, kiedy przekazywał mu akta sprawy.
– Nie mają z tym nic wspólnego. Ta stara, Marta Collins, pracuje w szpitalu od czterdziestu lat i gdyby miała mordercze skłonności, już wyszłoby to na jaw. Najbardziej przejmuje się kradzieżą środka odkażającego z łazienki. Traktuje to jako osobisty afront. Chyba uważa, że łazienka leży w zakresie jej odpowiedzialności, a morderstwo nie. Ta młoda, Morąg Smith, jest na wpół zbzikowana, jeśliby mnie kto pytał, i uparta jak muł. Zapewne mogła to zrobić, ale za nic nie rozumiem po co. O ile wiem Heather Pearce nie zrobiła jej żadnej przykrości. No i Morąg nie miała zbyt wiele czasu. Została przeniesiona do Nightingale House z pensjonatu dla lekarzy na dzień przed śmiercią Pearce. Jak rozumiem, nie była z tego zadowolona, ale to nie powód, żeby zabijać jedną ze studentek. Poza tym nie wygląda na przestraszoną. Jest zacięta w sobie, ale nie przestraszona. Gdyby to ona była morderczynią, wątpię, by zdołał pan to kiedykolwiek udowodnić.
Dalgliesh siedział na ławce w milczeniu. Nie miał ochoty sondować jej nieszczęść i podejrzewał, że Morąg oddaje się irracjonalnej potrzebie głośnego wypłakania się. Po to wybrała swoją tajemną kryjówkę. Miała prawo do przeżyć osobistych, nawet jeśli zakłócił jej samotność. Sam był zbyt powściągliwy, by nakłaniać kogoś do zwierzeń, co tak często acz błędnie brane jest za wyraz troski i przejęcia. Rzadko się czymś do głębi przejmował. Ludzie nie przestawali go interesować, ale już niczym nie byli w stanie go zaskoczyć. I starał się nie angażować emocjonalnie. Nie widział w tym nic dziwnego, że wybrała tę chatkę pachnącą domem.
Zdał sobie sprawę, że dziewczyna mamrocze coś pod nosem. Wróciła do litanii swoich nieszczęść.
– Patrzył na mnie cały czas, wlepiał się jak kto głupi. I pytał w kółko o to samo. Na okrągło. Ważniak jeden, niech go szlag.
Odwróciła się nagle do Dalgliesha.
– Ma pan ochotę na seks?
Dalgliesh rozważył w powadze to pytanie.
– Nie. Jestem za stary, żeby mieć ochotę na seks, kiedy jest mi zimno i jestem zmęczony. W moim wieku trzeba odrobinę wygody, by dać przyjemność partnerce i samemu coś z tego mieć.
Spojrzała na niego wzrokiem, w którym niedowierzanie walczyło ze współczuciem.
– Nie jest pan znowu taki stary. Tak czy siak, dzięki za chusteczkę.
Wydmuchała raz jeszcze konwulsyjnie nos i oddała mu zwiniętą szmatkę. Dalgliesh wrzucił ją szybko do kieszeni, opierając się pokusie, by niepostrzeżenie spuścić chustkę za ławkę. Wyciągnął nogi, chcąc już wstać, kiedy nagle dobiegły go niewyraźnie jej następne słowa.
– Co powiedziałaś? – spytał niedbale, starając się nie okazać zbytniego zainteresowania.
Odpowiedziała chmurnie:
– Mówiłam, że nigdy się nie dowiedział, że wypiłam trochę tego mleka, ten głupi dupek. Nie powiedziałam mu.
– Chodzi o mleko, które miało być użyte do pokazu sztucznego karmienia? Kiedy je wypiłaś?
Pilnował się, żeby to zabrzmiało, jakby podtrzymywał tę rozmowę z czystej ciekawości. Ale jasno zdawał sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa w chacie i z pary przenikliwych, wpatrujących się w niego oczu. Czyżby rzeczywiście była nieświadoma tego, co mu mówi?
– O ósmej, może minutę wcześniej. Poszłam do sali, żeby sprawdzić, czy nie zostawiłam tam pudełka z pastą do polerowania mebli. Na wózku stała butelka mleka i trochę z niego upiłam. Z samego wierzchu.
– Prosto z butelki?
– Przecież pod ręką nie było żadnego kubka, no nie? Chciało mi się pić, zobaczyłam mleko, no to wzięłam łyk.