Maureen odstawiła butelkę na stół przy zlewie, z kapslem wgniecionym do środka. Shirley wzięła butelkę do ręki i znieruchomiała.
– Tak? – spytał Masterson bardzo spokojnie. Dziewczyna spojrzała niego zakłopotana.
– Coś jest inaczej, coś mi nie pasuje. Nie było dokładnie tak.
– Nie tak? A jak? Pomyśl. Nie martw się. Spokojnie. Odpręż się i pomyśl.
W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał. Nagle Shirley odwróciła się do siostry.
– Już wiem, Maureen! Chodzi o kapsel. Zeszłym razem wzięłyśmy z lodówki butelkę mleka homogenizowanego ze srebrnym kapslem. Ale kiedy wróciłyśmy do sali po śniadaniu, butelka wyglądała inaczej. Nie pamiętasz? Miała złoty kapsel. To było mleko z Channel Island. Panna Goodale odezwała się cicho ze swojego miejsca:
– Tak. Ja też pamiętam. Widziałam złoty kapsel. Maureen spojrzała z niedowierzaniem na Mastersona.
– Ktoś podmienił kapsel?
Zanim zdążył odpowiedzieć, znów usłyszeli spokojny głos Madeleine Goodale.
– Niekoniecznie kapsel. Ktoś mógł podmienić całą butelkę.
Masterson nie odezwał się. A więc stary miał rację! Trujący roztwór został przyrządzony starannie i bez pośpiechu, a potem śmiertelny napój podstawiono w miejsce mleka, które upiła Morąg Smith. Co się stało z tym mlekiem? Prawie na pewno wylądowało w kuchence sióstr. Czy to nie siostra Gearing skarżyła się pannie Collins, że mleko jest wodniste?
II
Dalgliesh szybko załatwił swoje sprawy w Scotland Yardzie i o jedenastej był już w North Kensington.
Pod numerem 49 na Millington Square stał duży, zniszczony budynek w stylu włoskim, z odpadającym tynkiem. Nie było w nim nic rzucającego się w oczy. W tej dzielnicy stały setki podobnych domów. Został najwyraźniej podzielony na małe kawalerki, bo w każdym oknie wisiała inna firanka i sprawiał wrażenie przeludnionego. Przy wejściu nie było rzędu dzwonków ani listy lokatorów. Drzwi frontowe były otwarte. Dalgliesh wszedł do środka i natychmiast owionął go zapach kuchni, pasty do podłogi i brudnych ubrań. Ściany holu pokrywała tapeta z grubego, wytłaczanego papieru, pomalowana teraz na kolor ciemnobrązowy i lśniąca, jakby nasiąknęła tłuszczem i potem. Podłoga i schody były wyłożone wzorzystym linoleum, tu i ówdzie załatanym jaśniejszym, nowszym wzorem w miejscach, gdzie dziury byłyby niebezpieczne, lecz poza tym podartym i zniszczonym. Drewniane powierzchnie zamalowano zgniłą zielenią. Nigdzie nie było śladu życia, nawet o tej porze dnia, ale czuł obecność ludzi za szczelnie zamkniętymi i ponumerowanymi drzwiami, kiedy nie spotkawszy nikogo po drodze wchodził na górę.
Znalazł numer 14 w głębi najwyższego piętra. Kiedy podszedł do drzwi, usłyszał stukot maszyny do pisania. Zapukał głośno i dźwięk się urwał. Czekał ponad minutę, zanim drzwi się uchyliły i spojrzała na niego para podejrzliwych i niechętnych oczu.
– Kim pan jest? Pracuję. Moi przyjaciele wiedzą, że nie należy odwiedzać mnie rano.
– Niestety nie należę do pańskich przyjaciół. Mogę wejść?
– Proszę. Ale nie mogę poświęcić panu wiele czasu. I chyba szkoda pańskiego trudu. Nie chcę się do niczego przyłączyć, nie mam czasu. I nie chcę niczego kupować, bo nie mam pieniędzy. Poza tym mam już wszystko, czego potrzebuję.
Dalgliesh pokazał mu legitymację.
– Niczego nie sprzedaję ani nie kupuję, nawet informacji, które są celem mojej wizyty. Chodzi o Josephine Fallon. Jestem oficerem policji i prowadzę dochodzenie w sprawie jej śmierci. Pan, jak rozumiem, nazywa się Arnold Dowson.
Drzwi otworzyły się szerzej.
– Proszę, niech pan wejdzie. – W szarych oczach nie było strachu, tylko pewna rezerwa.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, okazało się dość niezwykłe – była to mała mansarda ze skośnym sufitem i oknem w dachu, umeblowana niemal wyłącznie surowymi, drewnianymi skrzynkami, na których widniały gdzieniegdzie nazwy sklepów lub winiarni. Ustawiono je sprytnie jedne na drugich, tak że ściany przypominały plastry miodu z jasnymi komórkami różnych wielkości i kształtów, w których umieszczono wszystkie niezbędne do życia przedmioty. Stały w nich książki w twardych okładkach i osobno tanie, pomarańczowe tomiki. W jednej znajdował się mały piecyk elektryczny, zupełnie wystarczający do ogrzania tak niewielkiego pokoju, w innej leżał równy stosik czystych choć niewyprasowanych ubrań. W jeszcze innej były niebieskie kubki i talerzyki, w kolejnej pamiątkowe drobiazgi: muszle, pies z porcelany, mały słoiczek z ptasimi piórkami. Pod oknem stało pojedyncze łóżko nakryte kocem, obok jeszcze jedna przewrócona dnem do góry skrzynka, pełniąca rolę stołu. Jedyne dwa krzesła były z gatunku piknikowych, składanych mebli. Dalglieshowi przypomniał się artykuł z niedzielnego dodatku do gazety, jak urządzić kawalerkę za mniej niż pięćdziesiąt funtów. Arnold Dowson zrobił to zapewne za połowę tej sumy. Jednak wnętrze sprawiało dość miłe wrażenie. Dominowała funkcjonalność i prostota. Może było tu nieco zbyt klaustrofobicznie na niektóre gusta, a pedantyczny porządek i sposób, w jaki wykorzystano każdy centymetr przestrzeni miał w sobie coś obsesyjnego, co nie pozwalało czuć się w pełni swobodnie. Było to mieszkanie samowystarczalnego, dobrze zorganizowanego człowieka, który, jak sam powiedział, miał tu wszystko, co chciał.
Lokator pasował do pokoju. Wyglądał aż za schludnie. Był to młody chłopak, zdaniem Dalgliesha niewiele po dwudziestce. Miał na sobie czysty, jasnobeżowy pulower z równo podwiniętymi rękawami, spod którego wystawał rąbek śnieżnobiałej koszuli. Wypłowiałe niebieskie dżinsy, bez śladu plamki, były świeżo wyprane i zaprasowane w kant, a nogawki miały starannie podwinięte i przyszyte mankiety, co dawało osobliwy efekt przy takim nieformalnym stroju. Był w sandałach na klamerki, jakie zwykle noszą dzieci, i bez skarpetek. Bardzo jasne włosy miał obcięte na pazia i wyglądał jak średniowieczny giermek. Twarz pod lśniącą grzywką była koścista i wrażliwa, nos haczykowaty i zbyt duży, usta małe, wyraźnie zarysowane, z grymasem rozdrażnienia. Ale najbardziej wyróżniającą cechą były jego uszy. Były to najmniejsze uszy, jakie Dalgliesh kiedykolwiek widział u mężczyzny, i całkiem pozbawione koloru, nawet na koniuszkach. Jakby były ulepione z wosku. Arnold Dowson, siedząc na skrzynce po pomarańczach z rękami spuszczonymi luźno między kolanami i wzrokiem wbitym w Dalgliesha, wyglądał jak centralny akcent surrealistycznego obrazu – pojedynczy, precyzyjnie zarysowany na tle wielokomórkowej ściany. Dalgliesh podciągnął bliżej jedną ze skrzynek i usiadł naprzeciwko chłopca.
– Jak rozumiem, wiesz, że nie żyje? – spytał.
– Tak. Przeczytałem o tym w porannej prasie.
– Wiedziałeś, że była w ciąży?
To przynajmniej wywołało jakąś emocję. Napięta twarz chłopaka pobladła. Podrzucił głowę i przez chwilę wpatrywał się w Dalgliesha bez słowa.
– Nie. Nie wiedziałem. Nie powiedziała mi.
– Była w trzecim miesiącu. Czy to mogło być twoje dziecko? Dowson spojrzał na swoje ręce.
– Sądzę, że tak. Nie stosowałem żadnych środków ostrożności, jeśli to pan ma na myśli. Powiedziała, żebym się nie martwił, że ona się tym zajmie. W końcu była pielęgniarką. Myślałem, że wie, jak dbać o siebie.
– Mam wrażenie, że tego akurat nigdy nie wiedziała. Może lepiej opowiedz mi o wszystkim.
– Muszę?
– Nie, nie musisz. Możesz domagać się obecności adwokata, robić mnóstwo trudności, gmatwać i mocno opóźnić przesłuchanie. Ale czy to ma sens? Nikt cię nie oskarża o to, że ją zamordowałeś. Ale ktoś to zrobił. Znałeś ją i zapewne lubiłeś. W każdym razie przez jakiś czas. Jeśli chcesz pomóc, najlepiej zrobisz, opowiadając mi o niej wszystko, co wiesz.