Pięć par oczu, w których nie było zrozumienia dla całej sytuacji, wpatrywało się w nią uporczywie. Na szczęście ta najbystrzejsza – jak ją już zdążyła ocenić – spokojnie przystąpiła do prezentacji.
– Bliźniaczki to Maureen i Shirley Burt. Maureen jest starsza o dwie minuty i bardziej piegowata. Tylko po tym ją rozpoznajemy. Ta obok niej to Julia Pardoe. W jednym fotelu siedzi Christine Dakers, a w drugim Diana Harper. Ja jestem Madeleine Goodale.
Panna Beale, która zawsze miała trudności z zapamiętaniem nazwisk, zrobiła w myślach szybką rekapitulację. Bliźniaczki szczęśliwie nazywają się na B – Burt. Julia Pardoe, atrakcyjne imię dla atrakcyjnej dziewczyny. Bardzo atrakcyjnej, jeśli ktoś lubi blondynki o kocim typie urody. Uśmiechając się do obojętnych, fiołkowych oczu, uznała, że niektórzy ludzie, niekoniecznie mężczyźni, mogą łatwo stracić dla nich głowę. Madeleine Goodale. Dobre imię i nazwisko dla rozsądnej, sensownej dziewczyny. Powinna je zapamiętać. Christine Dakers. Z tą dziewczyną coś było nie w porządku. Już podczas lekcji wyglądała na chorą, a teraz wydawała się bliska zemdlenia. Miała fatalną cerę, rzecz rzadko spotykana u pielęgniarki. Z powodu jej bladości czerwone kropki wokół ust i na czole wybijały się gniewną wysypką. Wcisnęła się głęboko w fotel, szczupłymi rękami na zmianę wygładzając i skubiąc fartuszek. Panna Dakers z pewnością najbardziej przeżywała całe wydarzenie. Może była bliską przyjaciółką panny Pearce. Panna Beale zabobonnie poprawiła szybko w myśli czas. Może jest jej bliską przyjaciółką. Gdyby tylko można było podać tej dziewczynie filiżankę gorącej herbaty! Panna Harper, której szminka i cienie na oczach wyglądały jeszcze krzykliwiej na pobladłej twarzy, powiedziała nagle:
– Musiało być coś w tym pokarmie.
Bliźniaczki odwróciły się do niej jednocześnie. Maureen prychnęła:
– Oczywiście, że było! Mleko.
– Mam na myśli, oprócz mleka. – Zawahała się. – Trucizna.
– Niemożliwe! Dziś rano wzięłyśmy z Shirley świeżą butelkę z lodówki w kuchni. Panna Collins nas widziała. Zostawiłyśmy ją w sali ćwiczeń i nie ruszałyśmy aż do czasu, kiedy wlałyśmy mleko do menzurki już w czasie zajęć, prawda, Shirley?
– Prawda. To była świeża butelka. Wzięłyśmy ją koło siódmej.
– Nie dodałyście czegoś przez pomyłkę?
– A co miałybyśmy dodać? Oczywiście, że nie.
Bliźniaczki mówiły unisono, ze spokojną pewnością, niemal nieporuszone. Wiedziały dokładnie, co zrobiły i kiedy, i nikt – uznała panna Beale – nie był w stanie wytrącić ich z równowagi. Nie należały do osób dręczących się niepotrzebnym poczuciem winy albo roztrząsających irracjonalne wątpliwości, które nachodzą mniej stoickie jednostki o bujniejszej wyobraźni. Doskonale je rozumiała.
– Może ktoś inny dobrał się do pokarmu – odezwała się Julia Pardoe. Patrzyła na swoje koleżanki spod przymkniętych powiek, prowokacyjnie i jakby z rozbawieniem.
Madeleine Goodale spytała rozsądnie:
– Po co?
Pardoe wzruszyła ramionami i skrzywiła usta w zagadkowym uśmieszku.
– Przez przypadek. Albo dla żartu. Albo może celowo.
– Ale to by była próba morderstwa! – wykrzyknęła Diana Harper z niedowierzaniem.
Maureen Burt roześmiała się.
– Nie bądź głupia, Julio. Kto by chciał zabić Pearce?
Nikt nie odpowiedział. Logika pytania najwyraźniej była nieodparta. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby ktoś chciał zamordować Pearce. Panna Beale pomyślała, że musiała być osobą albo całkiem nieszkodliwą, albo zbyt nieciekawą, aby wzbudzić zapiekłą nienawiść, która może prowadzić do morderstwa. Nagle Madeleine Goodale powiedziała sucho:
– Pearce nie była szczególnie lubiana.
Spojrzała na nią ze zdumieniem. Ta dziwna uwaga, niezbyt taktowna w obecnych okolicznościach, zupełnie nie pasowała do dziewczyny. Zauważyła też użycie czasu przeszłego. Ta studentka nie spodziewała się już ujrzeć koleżanki żywej.
Diana Harper powtórzyła uparcie:
– To idiotyzm mówić o morderstwie. Nikt by nie chciał zabijać Pearce.
Julia Pardoe wzruszyła ramionami.
– Może trucizna nie była przeznaczona dla Pearce. Jo Fallon miała dzisiaj grać rolę pacjentki, no nie? Gdyby się nie rozchorowała, to ona leżałaby na tym łóżku.
Zapadła cisza. Madeleine Goodale zwróciła się do panny Beale:
– Ma rację. Wszystkie po kolei wcielamy się w pacjentki i właściwie dzisiaj nie była kolej Pearce. Ale Josephine Fallon została wczoraj wieczorem wzięta do izby chorych; słyszała pani pewno, że mamy epidemię grypy; i Pearce była następna na liście. Zajęła jej miejsce.
Panna Beale nie bardzo wiedziała, jak się ma zachować. Czuła, że powinna położyć kres tej rozmowie, że jej obowiązkiem jest odwrócić ich uwagę od tego wypadku, bo to mógł być tylko wypadek. Ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Poza tym zawsze było coś fascynującego w docieraniu do ukrytych faktów. I może lepiej, żeby dziewczęta oddawały się tym teoretycznym dociekaniom, niż siedziały tu, prowadząc sztuczną i rwącą się konwersację. Widziała, że początkowy szok powoli przeradza się w zawstydzone podniecenie, które następuje po tragedii, oczywiście jeśli to jest cudza tragedia.
Julia Pardoe ciągnęła opanowanym i nieco dziecinnym głosem:
– Więc jeśli to Fallon miała paść ofiarą, to sprawcą nie mogła być żadna z nas, prawda? Wszystkie wiedziałyśmy, że nie będzie dziś pacjentką.
– Chyba tak – przyznała Madeleine Goodale. – Wszyscy w Nightingale House wiedzieli. O niczym innym nie mówiło się przy śniadaniu.
Znów zamilkły, rozważając ten obrót sprawy. Panna Beale zauważyła, że żadna z nich nie zaprotestowała przeciw możliwości, iż ktoś mógłby chcieć zabić Fallon. Po chwili ciszę przerwała Maureen Burt.
– Fallon nie może być aż tak znowu chora. Była tu w Nightingale House dziś rano, tuż po ósmej czterdzieści. Shirley i ja widziałyśmy ją, jak wymyka się przez boczne drzwi, kiedy szłyśmy po śniadaniu do sali ćwiczeń.
Goodale spytała ostro:
– Co miała na sobie?
Maureen nie zdziwiło to pozornie bezsensowne pytanie.
– Spodnie. Płaszcz. Tę czerwoną chustkę, którą nosi. Dlaczego?
Madeleine Goodale, wyraźnie poruszona i zdumiona, starała się to ukryć. Powiedziała:
– Narzuciła to na siebie, zanim wzięłyśmy ją do izby chorych wczoraj wieczorem. Pewnie wróciła po coś do swojego pokoju. Ale nie powinna była wychodzić z oddziału. To było głupie. Miała wysoką gorączkę. Szczęście, że siostra Brumfett jej nie przyłapała.
Julia Pardoe wtrąciła zjadliwie:
– Dziwne, no nie?
Nikt nie odpowiedział. Rzeczywiście dziwne, pomyślała panna Beale. Przypomniała sobie długą, mokrą drogę ze szpitala do szkoły. Droga dojazdowa była kręta i z pewnością istniał jakiś skrót przez las. Jednak po co chora dziewczyna wychodziła na dwór wczesnym, styczniowym rankiem? Musiała mieć jakiś ważny powód, żeby wymykać się do Nightingale House. W końcu jeśli potrzebowała czegoś ze swojego pokoju, mogła o to poprosić. Każda z koleżanek chętnie by jej to przyniosła. I to właśnie ta dziewczyna, logicznie rzecz biorąc, powinna była dziś leżeć w sąsiednim pokoju na łóżku pokazowym.
– Cóż – dorzuciła Pardoe – jedna osoba z całą pewnością wiedziała, że Fallon nie będzie dziś pacjentką. Sama Fallon.
Madeleine Goodale zbladła ze złości.
– Jeśli chcesz być głupia i złośliwa, to nic nie poradzę. Ale na twoim miejscu powstrzymałabym się od oszczerstw.
Na Pardoe te słowa nie zrobiły większego wrażenia, a nawet zdawały się jej sprawiać przyjemność. Patrząc na jej chytry, zadowolony z siebie uśmieszek, panna Beale zdecydowała, że pora uciąć tę rozmowę. Rozpaczliwie szukała jakiegoś pomysłu na zmianę tematu, kiedy Christine Dakers odezwała się cicho z głębi swojego fotela: