Gorzki głos Dalgliesha przerwał ciszę.
– Zwykłe germańskie powoływanie się na działanie w obrębie prawa, jak pan widzi, sierżancie. Nie tracili czasu, biorąc się do zabijania, co? Transport przyjęto o szóstej trzydzieści, a tuż po dziewiątej już aplikowano zastrzyki. I dlaczego evipan? Nie mogli być pewni, że śmierć nastąpi natychmiast, jeśli nie wstrzyknęli dużej dawki. Wątpię, aby mniej niż dwadzieścia mililitrów mogło szybko zabić. Co zapewne nie spędzało im snu z powiek. Grobel uratowało to, że była na przepustce aż do późnego wieczoru. Obrona utrzymywała, że nie powiedziano jej o przybyciu przymusowych robotników, że nikt nic nie wiedział do rana czwartego września. Ten sam argument dał wolność farmaceucie. Zgodnie z literą prawa byli niewinni, jeśli można użyć tego słowa w stosunku do kogoś, kto pracował w Steinhoff.
Masterson milczał. To wszystko działo się tak dawno temu. Grobel była młodą dziewczyną. Dziesięć lat młodszą niż on teraz.
Wojna to już historia. Miała nie większy związek z jego życiem niż Wojna Róż, a w pewnym sensie nawet mniejszy, bo nie budziła romantycznych skojarzeń z rycerskich czasów, o jakich uczono go w szkole. Nie miał żadnych uprzedzeń do Niemców ani w gruncie rzeczy do innych ras, oprócz tych kilku, które uważał za kulturowo i intelektualnie stojące niżej. Ale Niemcy do nich nie należeli. Dla niego ten kraj oznaczał czyste hotele i dobre drogi, żeberka popijane lokalnym winem w Apfel Wine Struben Inn, Ren wijący się jak srebrna wstęga, doskonały kemping w Koblencji.
Jeśli ktokolwiek z oskarżonych z Felsenheim jeszcze żyje, musi być już w mocno dojrzałym wieku. Sama Irmgard Grobel miałaby teraz czterdzieści trzy lata. To taka stara sprawa. Miała znaczenie tylko dlatego, że wiązała się z teraźniejszością.
– To było tak dawno temu – powiedział. – Czy warto zabijać dla utrzymania tego w sekrecie? Kogo to teraz obchodzi? Czyż nie przyjęliśmy zasady, aby zapomnieć i przebaczyć?
– My Anglicy jesteśmy dobrzy w przebaczaniu wrogom, to nas zwalnia z obowiązku lubienia przyjaciół. Niech pan się przyjrzy tej książce, Masterson. Co pan widzi?
Masterson przerzucił kartki, potrząsnął nimi delikatnie, podniósł książkę na wysokość oczu i obejrzał oprawę. Później położył ją na stole i nacisnął środkowe strony. Przy grzbiecie dały się wyczuć ziarenka piasku.
Dalgliesh oznajmił:
– Wysłaliśmy próbkę do laboratorium do analizy, oczywiście, ale wynik jest raczej przesądzony. Ten piasek prawie na pewno pochodzi z wiadra przeciwpożarowego na drugim piętrze.
– A więc tam się przeleżała do czasu, aż oddano ją do biblioteki. Ta sama osoba schowała książkę i pojemnik z trucizną. Wszystko zaczyna bardzo ładnie do siebie pasować.
– Trochę za ładnie, nie uważa pan? – spytał Dalgliesh.
Ale Masterson przypomniał sobie coś jeszcze.
– Ta broszura, którą znaleźliśmy w pokoju Pearce! Czy nie dotyczyła ośrodka pomocy dla ofiar wojennych w Suffolk? Może Pearce o nią prosiła? Czyżby to był jeszcze jeden przykład szukania kary stosownej do przewinienia?
Tak sądzę. Skontaktujemy się z nimi rano i sprawdzimy co, jeśli cokolwiek, im obiecała. I porozmawiamy jeszcze raz z Courtney-Briggsem. Był w Nightingale House mniej więcej w tym czasie, gdy zmarła Fallon. Kiedy się dowiemy, po co i do kogo przyszedł, będziemy blisko rozwiązania tej sprawy. Ale to wszystko musi poczekać do jutra. Masterson stłumił ziewanie.
– Jutro jest już od trzech godzin, panie komisarzu.
II
Jeśli nocny portier w Falconer’s Arms był zdziwiony powrotem dwóch gości nad ranem, z których jeden miał obandażowaną głowę i ledwo się trzymał na nogach, to starał się tego nie okazać. Jego pytanie, czy może w czymś dżentelmenom pomóc, było zdawkowe, a odpowiedź Mastersona szorstka. Weszli trzy kondygnacje po schodach na swoje piętro, gdyż staroświecka winda była kapryśna i głośna. Dalgliesh, zdeterminowany, by nie okazać przed sierżantem słabości, z uporem pokonywał stopień po stopniu bez trzymania się poręczy. Wiedział, że to niemądra próżność i zapłacił za nią, jak tylko znalazł się w swoim pokoju. Był tak słaby, że musiał się na dłuższą chwilę oprzeć o drzwi, zanim zebrał siły, by chwiejnym krokiem podejść do umywalki. Uchwycił się kranu i oparł czoło na przedramieniu, wstrząsany bolesnymi i bezskutecznymi torsjami. Nie podnosząc głowy, przekręcił prawy kurek. Chlusnęła lodowato zimna woda. Przemył sobie twarz i napił się parę łyków ze złączonych dłoni. Od razu poczuł się lepiej.
Spał niespokojnie. Obandażowana głowa nie dawała się wygodnie ułożyć na poduszce, a umysł, nienaturalnie ożywiony i klarowny po utracie krwi, buntował się przeciwko usypianiu. Kiedy wreszcie się zdrzemnął, naszły go majaki. Chodził po terenie szpitala z Mavis Gearing. Biegała jak dzierlatka pomiędzy drzewami, wymachując nożycami ogrodowymi i pokrzykując figlarnie:
– To cudowne, ile wspaniałości można tu znaleźć nawet o tej porze roku!
Nie widział nic dziwnego w tym, że odcina rozkwitłe czerwone róże z martwych gałęzi ani w tym, że żadne z nich nie wspomniało słowem o ciele Mary Taylor, z pętlą na białej szyi, wiszącym na jednym z drzew.
Nad ranem zasnął głębiej. Mimo to ostry, natarczywy dzwonek telefonu natychmiast przywołał go do przytomności. Podświetlana tarcza podróżnego budzika pokazywała piątą czterdzieści dziewięć. Z trudem podniósł głowę z wygniecionej poduszki i sięgnął po słuchawkę. Od razu poznał ten głos. Ale wiedział, że poznałby go pośród wszystkich kobiecych głosów na świecie.
– Pan Dalgliesh? Mówi Mary Taylor. Przepraszam, że pana budzę, ale pomyślałam, że powinnam dać panu znać. Mamy tu pożar. Nic groźnego, tylko w ogrodzie. Wybuchł chyba w nieużywanym domku ogrodnika w pobliżu Nightingale House. Sam nasz dom nie jest zagrożony, ale ogień szybko rozprzestrzenia się wśród drzew.
Był zdumiony, jak jasno myśli. Rana już go nie bolała, głowę miał tak lekką, że musiał dotknąć bandaża, aby się przekonać, że wciąż tam jest.
– Morąg Smith – powiedział. – Nic jej nie jest? Ten domek był dla niej czymś w rodzaju azylu.
– Wiem. Powiedziała mi to wieczorem, kiedy pana przyprowadziła. Dałam jej tu łóżko na noc. Morąg jest bezpieczna. Od razu to sprawdziłam.
– A inne mieszkanki Nightingale House?
Na ułamek sekundy zapadła cisza, po czym odparła ostrzejszym tonem:
– Zaraz zobaczę. Nie przyszło mi do głowy…
– Naturalnie. Czemu miałaby pani coś podejrzewać? Już przyjeżdżam.
– Czy to konieczne? Doktor Courtney-Briggs nalegał, żeby pan odpoczął. Straż pożarna ma wszystko pod kontrolą. Początkowo obawiali się, że ogień może się przenieść na Nightingale House, ale wycięli kilka najbliższych drzew. Za pół godziny powinno być po wszystkim. Nie może pan poczekać do rana?
– Zaraz tam będę.
Masterson leżał na plecach, z półotwartymi ustami, pogrążony w głębokim, ciężkim śnie. Dobudzenie go zajęło niemal minutę. Dalgliesh wolałby nie ciągnąć go ze sobą, ale wiedział, że w obecnym stanie nie powinien sam prowadzić samochodu. Sierżant, brutalnym potrząsaniem doprowadzony do przytomności, wysłuchał instrukcji komisarza bez słowa i ubrał się z ponurą miną. Roztropność nie pozwalała mu kwestionować decyzji Dalgliesha, lecz było jasne, że uważa powrót do Nightingale House za zbędny i krótka droga do szpitala upłynęła im w milczeniu.
Łunę pożaru widać było już z daleka na ciemnym niebie, a kiedy wjechali przez otwartą bramę na Winchester Road, dobiegł ich trzask palących się drzew i sugestywny zapach tlącego się drewna, silny i słodki w zimnym powietrzu. Masterson rozchmurzył się. Wciągnął go głęboko w płuca i powiedział z rozbrajającą szczerością: