– Lubię ten zapach, panie komisarzu. Przypomina mi dzieciństwo. Obozy skautowskie. Wieczory przy ognisku, snopy iskier strzelające w niebo. To cholerna frajda, kiedy ma się trzynaście lat i jest się zastępowym. Już nigdy potem nie ma się takiego poczucia siły i władzy. Sam pan wie, panie komisarzu.
Dalgliesh nie wiedział. Jego samotne dzieciństwo było pozbawione tych chłopięcych uciech. Ale odsłoniło to przed nim nowy, dziwnie wzruszający rys charakteru Mastersona. Zastępowy skautów! Czemu nie? Z innym pochodzeniem, innym kaprysem losu mógłby zostać przywódcą gangu ulicznego, a jego wrodzona ambicja i bezwzględność znalazłyby ujście w mniej chwalebnym działaniu.
Masterson zaparkował w bezpiecznej odległości i podeszli bliżej, zatrzymując się pod osłoną drzew i obserwując w milczeniu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, strażacy uwijali się przy ogniu. Był tylko jeden wóz, a wodę do węży ciągnięto z Nightingale House. Pożar był już opanowany, ale nadal widowiskowy. Domek ogrodnika spłonął doszczętnie, został po nim tylko krąg czarnej ziemi, otoczony kikutami zwęglonych, powykręcanych w agonii drzew. Na skraju płonęło jeszcze parę młodych drzewek, trzeszcząc i pękając pod natarciem sikawki. Pojedynczy płomień, niesiony wiatrem, skakał lekko z drzewa na drzewo, zapalając czubki jak świece, póki nie zmiótł go celny strumień wody. Na ich oczach wysoki iglak błyskawicznie stanął w ogniu i eksplodował fajerwerkiem złotych igieł. Rozległ się cichy okrzyk zachwytu i Dalgliesh spostrzegł w czerwonym blasku małą grupkę zapatrzonych studentek. Miał wrażenie, że rozpoznaje twarze Madeleine Goodale i Julii Pardoe. Zaraz jednak podeszła do nich wysoka, charakterystyczna postać siostry przełożonej, która powiedziała kilka słów i dziewczęta niechętnie cofnęły się między drzewa. Dopiero wtedy go zobaczyła. Na chwilę znieruchomiała. Owinięta długą, czarną peleryną z odrzuconym kapturem, stała pod samotnym drzewem, jak ofiara skazana na stos, za jej plecami tańczył ogień, spowijając ją czerwoną łuną. Później wolno do niego podeszła. Jej twarz była bardzo blada.
– Miał pan rację. Nie było jej w pokoju. Zostawiła mi list.
Dalgliesh nie odpowiedział. Miał umysł tak jasny, że zdawał się pracować poza jego wolą, nie tyle obejmując wszystkie aspekty zbrodni, ile widząc je jakby z wielkiej wysokości – krajobraz bez cieni, który rozciągał się pod nim, zrozumiały, znajomy, jednoznaczny. Wiedział już wszystko. Nie tylko, jak obie dziewczyny zostały zabite, nie tylko, kiedy, dlaczego i przez kogo. Wiedział, na czym polegała kwintesencja całej zbrodni, bo to była jedna zbrodnia. Może nigdy nie zdoła tego dowieść, ale znał prawdę.
Pół godziny później pożar był ugaszony. Zaczęto zwijać puste węże strażackie, które pełzały w podskokach po spalonej ziemi, wzbijając w powietrze małe kłęby gryzącego dymu. Ostatni gapie rozeszli się, a kakofonię ognia i wiatru zastąpił łagodny, stłumiony syk, zakłócany tylko rozkazami dowódcy akcji i niewyraźnymi głosami jego ludzi. Nawet wiatr ucichł nieco, unosząc się delikatnym, ciepłym powiewem nad parującą ziemią. Wszędzie wokół wisiał smród zwęglonego drewna. Reflektory wozu strażackiego oświetlały dymiący krąg w miejscu, gdzie kiedyś stała chata. Dalgliesh podszedł bliżej, z Mastersonem u lewego, a Mary Taylor u prawego boku. Podeszwy butów paliły go od gorąca. Niewiele było do zobaczenia: groteskowo powyginany kawałek metalu, który mógł być kiedyś częścią piecyka, zwęglony metalowy czajniczek, który za jednym kopnięciem rozpadłby się w proch. I było coś jeszcze, jakiś kształt, nic więcej, który nawet tak zbezczeszczony po śmierci, był nadal przeraźliwie ludzki. Stali, patrząc w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznali parę szczegółów: obręcz biodrową, groteskowo małą bez otoczki mięśni i ciała, czaszkę odwróconą ku górze i niewinną jak kielich, plamę mózgu, który wyciekł z czaszki. Dalgliesh powiedział:
– Niech pan każe zasłonić to miejsce i postawi tu kogoś na straży, a potem zadzwoni po sir Milesa Honeymana.
– Może mieć mały problem z identyfikacją, panie komisarzu – zauważył Masterson.
– Racja – odparł Dalgliesh – gdyby nie to, że wiemy czyje to zwłoki.
III
Za milczącą zgodą Dalgliesh i Mary Taylor poszli bez słowa przez cichy dom do jej mieszkania. Nikt im nie towarzyszył. Kiedy weszli do salonu, zegar na kominku wybił szóstą trzydzieści. Nadal było bardzo ciemno i w przeciwieństwie do ogrzanego ogniem powietrza na zewnątrz, tu panował przejmujący chłód. Zasłony były rozsunięte, a okno otwarte. Przełożona podeszła szybko, żeby je zamknąć, zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłony i odwróciła się do Dalgliesha, patrząc na niego uważnie i ze współczuciem, jakby widziała go po raz pierwszy.
– Musi pan być śmiertelnie zmęczony i zmarznięty. Niech pan siądzie przy kominku.
Podszedł i oparł się o kominek, bojąc się, że jeśli raz usiądzie, to już nie wstanie. Ale miał wrażenie, że półka nad kominkiem się chwieje, a marmur jest śliski jak lód. Opadł na fotel i patrzył, jak Mary Taylor klęka na dywaniku i kładzie suche szczapy drewna na gorący jeszcze popiół z poprzedniego wieczoru. Buchnął ogień. Dorzuciła kilka bryłek węgla, wyciągając ręce, żeby się ogrzać. Później, nie wstając, sięgnęła do kieszeni peleryny i podała mu list.
Jasnoniebieska koperta była niezaklejona, a na niej okrągłą, dziecinną ręką wypisano: „Dla odnośnych władz”. Tani papier listowy, zupełnie zwyczajny, nieliniowany, był zapełniony tak równym pismem, jakby użyto rygi.
To ja zabiłam Heather Pearce i Josephine Fallon. Odkryły coś z mojej przeszłości, co nie było ich sprawą, i próbowały mnie szantażować. Kiedy siostra Gearing zadzwoniła, że Fallon zachorowała i poszła do szpitala, wiedziałam, że Pearce zajmie jej miejsce jako pacjentka podczas lekcji. Wcześnie rano zabrałam z łazienki środek odkażający i napełniłam nim w naszej kuchence jedną z pustych butelek po mleku. Zamknęłam ją starannie kapslem i wzięłam ze sobą w torbie na śniadanie. Potem wystarczyło tylko wślizgnąć się do sali ćwiczeń i podmienić butelki. Gdybym tam kogoś zastała, wytłumaczyłabym się pod jakimś pretekstem i spróbowała później. Ale sala była pusta. Wzięłam butelkę mleka na górę do kuchenki sióstr, a pustą butelkę po środku odkażającym wyrzuciłam z okna łazienki.