Nie uwierzono Panu, ale miał Pan rację. Zabiłam Ethel Brumfett. Po raz pierwszy sama kogoś zabiłam. Zależy mi, żeby Pan to wiedział. Wstrzyknęłam jej evipan, podobnie jak zaraz wstrzyknę sobie. Myślała, że daję jej środek nasenny. Biedna, ufna Brumfett! Wzięłaby z mojej ręki także nikotynę i byłoby to równie stosowne.
Miałam nadzieję, że uda mi się wieść pożyteczne życie. Łudziłam się tylko, a nie umiem żyć z poczuciem porażki. Nie żałuję tego, co zrobiłam. Tak było najlepiej dla szpitala, dla niej i dla mnie. Nawet jeśli Adam Dalgliesh widzi to inaczej i uważa swoją pracę za wcielenie prawa moralnego.
Myliła się, oczywiście. To nieprawda, że mu nie uwierzono, domagano się tylko, nie bez racji, żeby przedstawił jakieś dowody. Nie znalazł ich ani wtedy, ani później, chociaż drążył tę sprawę, przepełniony nienawiścią do siebie i do niej, jakby to była osobista vendetta. Nie przyznała się do niczego i ani przez moment nie straciła zimnej krwi.
Orzeczenie przyczyny zgonów Heather Pearce, Josephine Fallon oraz Ethel Brumfett odbyło się krótko i bez niespodzianek. Może koroner uważał, że dość już było plotek i spekulacji. Siedział w składzie sędziowskim i nie próbował wtrącać się w pytania do świadków ani nawet kontrolować procedury. Historia Irmgard Grobel i zakładu w Steinhoff wyszła na światło dzienne, a sir Marcus Cohen, który zajął miejsce obok Dalgliesha na końcu sali sądowej, słuchał tego z twarzą ściągniętą bólem. Po rozprawie Mary Taylor podeszła prosto do niego, wręczyła mu pisemną rezygnację z pracy i odwróciła się bez słowa. Jeszcze tego samego dnia wyjechała. Dla Szpitala im. Johna Carpendara sprawa na tym się skończyła. Nic więcej nie wyszło na jaw. Mary Taylor była wolna. Wolna, by znaleźć ten pokój, tę śmierć.
Dalgliesh podszedł do kominka. Na wyłożonym zgniłozielonymi kafelkami palenisku stał zakurzony wentylator i słoik z suchymi liśćmi. Odsunął je ostrożnie. Lekarz i umundurowany konstabl obserwowali go z twarzami bez wyrazu. Co sobie myśleli? Że niszczy fragment materiału dowodowego? Cóż ich to mogło obchodzić? Mieli swój dowód, swój kawałek papieru, który dołączą do protokołu i odłożą do akt na wieczne zapomnienie. Co on zrobi ze swoim listem, była to jego osobista sprawa.
Rozprostował kartkę nad rusztem, zapalił zapałkę i przyłożył do rogu. Ale był mały ciąg, a papier dość gruby. Musiał nim delikatnie potrząsać, aż płomień sięgnął mu czubków palców i wypuścił sczerniały arkusz, który zniknął w czeluściach komina, unosząc się ku letniemu niebu.
II
Dziesięć minut później tego samego dnia panna Beale wjechała przez główną bramę Szpitala im. Johna Carpendara i zatrzymała się przy portierni. Powitała ją nieznana twarz nowego, młodego portiera, ubranego w letni uniform z krótkimi rękawami.
– Jest pani inspektorem Naczelnej Rady Pielęgniarskiej? Dzień dobry. Niestety, przez tę bramę jest trochę dalej do nowej szkoły. To na razie tylko tymczasowy budynek w miejscu, gdzie kiedyś mieliśmy pożar. Leży niedaleko starej szkoły, proszę najpierw skręcić…
– Dziękuję – przerwała panna Beale. – Znam drogę.
Przed wejściem na oddział nagłych wypadków stał ambulans. Z okna samochodu zobaczyła pannę Dakers, w wykończonym koronką czepku z niebieskim paskiem pielęgniarki dyżurnej, która wyszła ze szpitala, zamieniła parę słów z sanitariuszami i stanęła z boku, nadzorując przeniesienie pacjenta. Sprawiała wrażenie osoby opanowanej i kompetentnej. W tej pewnej siebie, młodej kobiecie nie było śladu dawnej, przestraszonej i zahukanej studentki. A więc panna Dakers zdobyła dyplom. Cóż, taka była kolej rzeczy. Zapewne bliźniaczki Burt, obecnie również dyplomowane pielęgniarki, także pracowały tu w szpitalu. Ale nastąpiły też różne zmiany. Panna Goodale wyszła za mąż – doniosła o tym rubryka towarzyska londyńskiego dziennika. Hilda Rolfe, jak dowiedziała się Angela, pracuje teraz jako pielęgniarka gdzieś w Afryce Środkowej. A więc dzisiaj panna Beale spodziewała się poznać nową dyrektorkę. I nową siostrę przełożoną. Ciekawe, co robi teraz Mary Taylor. Najpewniej ma gdzieś dobrze płatną posadę, nawet jeśli już nie w szpitalu. Kobiety takie jak ona wychodzą cało z każdej sytuacji.
Jechała znajomą drogą między spaloną słońcem trawą i klombami róż w pełnym rozkwicie, a potem skręciła w zielony tunel drzew. Powietrze byto nieruchome i ciepłe, na wąskiej nawierzchni kładły się plamy pierwszych, jasnych promieni dnia.
Po chwili pokonała ostatni zakręt. Znów miała przed sobą Nightingale House lub raczej to, co z niego zostało.
Jak poprzednio, zatrzymała samochód, kontemplując widok. Dom wyglądał, jakby jakiś ogromny tasak niezdarnie rozłupał go na pół, jakby bez skrupułów okaleczono żywą istotę, wystawiając jej nagość i wstyd na widok publiczny. Klatka schodowa, pozbawiona poręczy i brutalnie porąbana, pięła się w nicość, na drugim piętrze na tle zniszczonej boazerii kołysała się na przewodzie zbita żarówka; na dole frontowe okna łukowe, bez szyb, tworzyły elegancką kamienną arkadę, przez którą widać było spłowiałe tapety z jaśniejszymi plamami w miejscach, gdzie wisiały przedtem obrazy i lustra. Z pozostałych jeszcze sufitów wystawały gołe druty jak szczecina z wyłysiałej szczotki. Wsparta o drzewo przed domem stała zbieranina rzeźbionych elementów z kominków i boazerii, najwyraźniej przeznaczonych do zachowania. Na szczycie tego, co zostało z tylnej ściany, odbijająca się na tle nieba sylwetka podnosiła niedbale luźne cegły. Spadały jedna po drugiej na gruz wewnątrz domu, wzniecając obłoczki pyłu.