Выбрать главу

– Po pierwsze – tłumaczyłem – jakim sposobem mała grupa ludzi mogłaby wybudować owe "obszerne podziemia", nie posiadając maszyn i materiałów. Po drugie – skąd ludzie spoza Komitetu mogliby wiedzieć o zawartości tych rzekomych podziemi? A po trzecie, wszak Komitet jest instytucją tymczasową. Gdy władza zostanie przekazana w ręce przedstawicieli wybranych przez osadników, przedstawiciele ci będą sami mogli przekonać się, co jest prawdą a co kłamstwem – a zatem utrzymywanie w tajemnicy istnienia jakichś tam magazynów czy budowli podziemnych nie miałoby sensu. Wreszcie – dodałem na koniec – jakiż cel mogłoby mieć pozbawianie ludzi tego, co im potrzebne do życia i dla nich przeznaczone? Przecież Komitet Tymczasowy – to ludzie spośród nas, tacy sami jak wy wszyscy i jak reszta osadników!

Wydaje mi się, że trafiłem im do przekonania. Ochoczo ruszyli, by wykonać swe zadanie. Niestety, po paru dniach zameldowali kolejno, że nie mogą niczego wykryć – ilekroć bowiem któryś z nich zbliżał się do grupy rozmawiających z ożywieniem ludzi z osiedla, rozmowy natychmiast cichły albo przybierały zupełnie niewinny charakter.

Bez trudu pojąłem, w czym rzecz. Następnego dnia każdy z owych strażników wyruszał do osiedla, mając przed swym dwucyfrowym numerem na czole domalowaną tym samym kolorem, lecz zmywalną farbą – dodatkową trzecią cyfrę.

Metoda poskutkowała. Po dwóch dniach miałem już informacje o najbardziej aktywnych plotkarzach. Udałem się do nich kolejno, by w drodze indywidualnych, przyjacielskich rozmów przekonać ich, że głosząc swe rewelacje szkodzą nam wszystkim, a głównie samym sobie, gdyż wcześniej czy później ci z bunkra dobiorą się im do skóry.

– Jeśli chcecie, abym was nadal osłaniał – powiedziałem każdemu z osobna – umożliwcie mi to i ułatwcie moją trudną rolę.

Przyjmowali dość chłodno moje przyjacielskie rady i wydało mi się, że nie przekonałem ich do końca o potrzebie zachowania ostrożnej i rozważnej postawy wobec rzeczywistości. Jakże miałem ich przekonać o tym, co dla mnie stawało się oczywiste: że dziewięciu członków Komitetu Tymczasowego, mając do dyspozycji straż i sporą ilość broni, w pełni kontroluje kilkuset ludzi w osiedlu…

Osiedle powstało jako pierwszy obiekt wzniesiony rękami osadników, pomiędzy naszymi metalowymi barakami i brzegiem jeziora. Przy pomocy pewnej ilości niezbędnych narzędzi wydanych ludziom w pierwszych dniach po ich witalizacji, zbudowali oni kilkaset dość solidnych szałasów i domków wyplatanych z gałęzi okolicznych drzew i krzewów. Jak na łagodny klimat w tym rejonie, wystarczało to w zupełności dla ochrony przed wiatrem i deszczem. Następnym zadaniem, jakie stanęło przed osadnikami, było przygotowanie terenów pod uprawy. Powstawał system kanałów i zbiorników, karczowano krzewy i usuwano niską, gęstą roślinność z terenów okalających osiedle. Ludzie pracowali z zapałem i pomimo wybuchających tu i ówdzie drobnych incydentów świadczących o pewnym niezadowoleniu niektórych osób, prace posuwały się naprzód.

Żywność wydzielano dla wszystkich za odpowiednimi talonami, które każdy otrzymywał co tydzień. Jedynym problemem, który wynikał od czasu do czasu w ciągu pierwszych tygodni, była sprawa witalizacji kobiet. Żonaci osadnicy dopytywali się o swe małżonki, a Komitet Tymczasowy nie kwapił się jakoś z ich ożywieniem. Niecierpliwym wyjaśniano, ze zwłoka podyktowana jest wyłącznie troską o zapewnienie odpowiednich warunków dla rozwoju życia rodzinnego i wychowywania dzieci. Ostatecznie udało się przekonać większość żonatych, że dla obu stron lepiej będzie, gdy kobiety – po witalizacji – zastaną jako tako funkcjonujące osiedle, zamiast borykać się od samego początku z trudami pionierskiego życia. W rezultacie, takie postawienie sprawy podniosło wydajność pracy i podsyciło zapał osadników.

Byłem trochę zdziwiony tym, że poprzestano na witalizacji tej pierwszej, kilkusetosobowej grupy, pozostawiając resztę w stanie anabiozy. Indagowałem w tej sprawie Valamisa, lecz nie wyjaśnił mi tego do końca. Mówił, że to jest naukowo opracowany plan rozwoju populacji. Zwiększenie liczby pracujących przyspieszyłoby wprawdzie postęp prac, lecz naruszyłoby w znaczniejszym stopniu zapasy żywności. Gdy natomiast pierwsza grupa osadników osiągnie pierwsze plony z nowo powstających upraw rolnych, wystarczy ich na wyżywienie następnych osadników, a także kobiet i przyszłego młodego pokolenia.

Rowan, który nadal pomagał Fremonowi przy ewidencji ludności, poinformował mnie, że wkrótce przewiduje się witalizację kobiet – żon pracujących już w osiedlu mężczyzn.

– A co z tymi dziewczynkami, które wybieraliście na początku z kartoteki? – zagadnąłem go w trakcie rozmowy.

– Nie wiem. Nic nie wiem na ten temat – odpowiedział niechętnie i udając bardzo zajętego, oddalił się szybko.

Zapytałem więc Martinsa o te kobiety. Spojrzał spod oka, potem rozejrzał się dokoła i odwrócony plecami do mnie powrócił do układania na półkach jakichś opakowań z lekami. Urządzał właśnie ambulatorium w jednym z baraków.

– Nie opowiadaj o tym nikomu… – mruknął po dłuższej chwili. – One są tam, w bunkrze. Zwitalizowali je potajemnie, a ja jestem jedynym spoza Komitetu, który o tym wie. Gdyby się to rozniosło po osiedlu, mogłoby dojść do zamieszek…

– Czy to… żony tych z bunkra?

– Ale skądże! To w większości żony albo dziewczyny tych, co jeszcze tkwią w pojemnikach anabiotycznych!

– Trochę to… nie w porządku… – mruknąłem.

– Trochę? – podchwycił Martins głośnym szeptem. – To po prostu zwykłe świństwo!

– No, może… nie aż tak – powiedziałem z naciskiem. – Nie wygłaszajmy ocen, nie znając dokładnie faktów. Może potrzebują kobiet do prowadzenia gospodarstwa…

– A, owszem, do tego też! – zaśmiał się szyderczo Martins. – Nakradli tyle żarcia… Ktoś musi im to przyrządzać. A ludziom wydają tylko tyle, by im starczyło sił do pracy. Ciekaw jestem, jak długo wytrzymają. Jako lekarz obawiam się, że wkrótce będziemy mieli kłopoty z ich zdrowiem. Leków też dostałem niewiele. Same podstawowe środki farmakologiczne. Ale najgorsze jest to niedożywienie…

– Chyba przesadzasz – powiedziałem ostro.

– Głoszenie takich poglądów może być bardzo niebezpieczne. Ludzie w osiedlu już i tak opowiadają o skarbach ukrytych na wzgórzu. Nawet o tych kobietach, o których podobno wiesz tylko ty… Ciekaw jestem, kto im o tym wszystkim opowiada? Co zaś tyczy się żywności, to przecież wszystko jest sprawiedliwie dzielone, każdy dostaje przydział. Nie słyszałem, aby moi strażnicy uskarżali się na wyżywienie!

Martins znieruchomiał nagle, wpatrując się we mnie okrągłymi oczyma, a potem ryknął śmiechem.

– Kpisz, czy naprawdę nie wiesz? – wykrztusił po chwili.

– O czym?

– O tym, że ludzie nie dostają nawet połowy tego, co twoi strażnicy?

Naprawdę nie wiedziałem o czymś podobnym. Nie sprawdzałem nigdy, ile bonów żywnościowych otrzymuje mieszkaniec osiedla. Spytałem o to jakiegoś przypadkowo spotkanego człowieka. Martins oczywiście przesadzał. Osadnik dostawał jednak więcej niż połowę tej ilości bonów, jaką otrzymywał strażnik. Ja dostawałem więcej niż moi strażnicy, ale to było zrozumiałe; zakres odpowiedzialności usprawiedliwiał tę różnicę.

Nad ranem następnego dnia miałem zły sen. Obudziłem się mokry od zimnego potu i siedząc na posłaniu przypominałem sobie urywki sennego koszmaru. Śniła mi się Luiza. Widziałem ją, piękną jak zawsze, zupełnie nagą, jakby przed chwilą opuściła witalizator. Patrzyła jak gdyby na moją twarz, lecz widziałem, że jej wzrok skierowany jest nieco powyżej moich oczu i spojrzenia nasze nie spotykały się. Po chwili dopiero zrozumiałem, że ona patrzy na moje czoło. Uczyniłem krok w jej kierunku, lecz cofnęła się, także o krok i wtedy zobaczyłem za nią Valamisa. Właściwie to nie była twarz Valamisa… Postać za Luizą nie miała twarzy, tylko jasną owalną plamę, na której widniała cyfra "4" Wtedy pomyślałem, że zapewne ja także nie mam twarzy, tylko moją jedenastkę… Podniosłem dłoń dotykając kolejno miejsc, gdzie powinienem mieć usta, nos, oczy… Nie było niczego, moja twarz była tylko gładką wypukłością, owalną czaszą bez szczegółów.

Widziałem wciąż Luizę z typowym dla sennych widziadeł brakiem konsekwencji mogłem widzieć ją nadal, mimo braku oczu…, którą Valamis objął ramieniem i odprowadzał teraz gdzieś w ciemność, a ja stałem, jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc zrobić ani kroku. Po chwili Valamis – a raczej manekin z liczbą zamiast twarzy – wrócił sam, stanął kilka kroków przede mną i rzucił w moim kierunku kulkę zwiniętego papieru Podniosłem ją i rozwinąłem. Był to arkusik drukowanych przez komputer bonów żywnościowych.

Obudziłem się w tym właśnie momencie, z wyciągniętą do przodu dłonią chwytającą ciemność przede mną. W słabym świetle padającym przez szczelinę wentylacyjną rozpoznałem wnętrze naszego baraku. Wokoło chrapali moi podwładni. Przetarłem twarz dłońmi i odetchnąłem głęboko, z ulgą. Przecież Luiza znajduje się wciąż w pojemniku, w stanie anabiozy! Ta myśl pozwoliła mi znowu po chwili zasnąć. Nie na długo jednak. Zerwałem się, tknięty nagłym niepokojem. Czy na pewno? Skąd wiem, że nie ma jej wśród zwitalizowanych kobiet, w bunkrze?.