Выбрать главу

Nie, to było nieprawdopodobne. W jej karcie, ani też w mojej, nie było ani śladu informacji, która mogłaby łączyć jakoś nasze osoby… Nie była przecież moją żoną. A trudno przypuścić, by wybrano ją przypadkowo spośród dwóch tysięcy kobiet…

Uspokoiłem się trochę, lecz do świtu nie udało mi się zasnąć i jeszcze przed pobudką wysłałem jednego z dyżurujących strażników, by przywiódł do mnie Rowana. Przybył po chwili rozespany i wystraszony. Spotkałem się z nim przed moim barakiem i odprawiwszy strażnika powitałem go przyjaźnie.

– Czego chcesz? Co zrobiłem? – odburknął niezbyt grzecznie, lecz puściłem to mimo uszu, rozumiejąc, że musiał się zdenerwować poranną wizytą strażnika.

– Przepraszam cię – powiedziałem. – Chciałbym cię o coś spytać. Czy wśród tych kobiet, które zwitalizowano…

– Jakich kobiet? – zapytał z czujnym i przytomnym już wyrazem twarzy, kontrastującym wyraźnie z zaspaną maską sprzed paru sekund.

– No, przecież wspomniałeś o tych…

– Ja? Ja coś mówiłem? O kobietach? Masz na to świadków? – zaperzył się nagle. – Aha. Mówiłem, rzeczywiście, ale tylko o tym, że wybierałem jakieś z kartoteki. Nic więcej.

– Dobrze, nie musisz udawać, wiem skądinąd, że je zwitalizowano. Chciałem tylko, żebyś sobie przypomniał, czy była wśród nich dziewczyna o numerze… – zawahałem się na moment. – Tysiąc sto dwadzieścia trzy?

– Nie pamiętam numerów… – wycedził, patrząc jakoś dziwnie. – To twoja dziewczyna?

– No… właśnie… – bąknąłem, czując już w tej chwili, że popełniam jakiś błąd.

– Postaram się zapamiętać ten numer – mruknął Rowan. – Sprawdzę przy okazji.

– Zrób to, proszę! – powiedziałem, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Wyczułem, że w pierwszej chwili chciał usunąć się spod mego dotknięcia, lecz pozostał w miejscu. Jego twarz była naprzeciw mojej i przez moment miałem wrażenie, że patrzy na moje czoło.

– Nie wiem, czy mi się uda teraz zajrzeć do kartoteki. Na razie nie wybieramy nowych osób do witalizacji. Czy chcesz, by ją zwitalizowali w najbliższej partii kobiet?

– Nie, nie! – odpowiedziałem, zbyt szybko i zbyt gwałtownie.

Dostrzegłem przelotny błysk uśmiechu na jego twarzy.

– Zrobię, co się da… O ile będę miał na to wpływ. – Mówił to równym, spokojnym głosem, w którym brzmiała spokojna pewność siebie, rosnąca z każdym słowem. W niczym nie przypominał teraz owego przestraszonego, świeżo rozbudzonego człowieka, jaki stał przede mną parę minut temu. – Sam rozumiesz. Nie mogę narazić się Fremonowi, robiąc coś bez jego wiedzy…

Pojąłem, co chciał mi dać w ten sposób do zrozumienia. To był po prostu szantaż. Odchodząc, upewnił mnie o tym.

– Wiesz przecież, że nikt nie dostaje numeru za darmo, prawda? – rzucił przez ramię, teraz już zupełnie wyraźnie kierując wzrok na liczbę na moim czole.

Teraz dopiero do mojej świadomości dotarł fakt, że Rowan nie posiadał jeszcze własnego numeru. Powinienem brać to pod uwagę, zanim zwróciłem się do niego z tą sprawą. A ja uważałem go za przyjaciela… Teraz przekonałem się, że nie mogę ufać nawet dawnym kolegom… Zdałem sobie przy tym sprawę z tego, jak fatalny błąd popełniłem, ujawniając numer dziewczyny, na której bezpieczeństwie tak mi zależało.

Trudno byłoby nie dostrzegać oczywistego faktu, że osadnicy po paru tygodniach intensywnego wysiłku zaczynają się niecierpliwić. Warunki były dalekie od komfortu, racje żywnościowe – zgodne z doktryną Morlena, który uważał, że należy utrzymywać je nieco poniżej niezbędnego minimum – oczywiście nie wystarczały. Broń myśliwska, która miała służyć do polowań na miejscową zwierzynę, znajdowała się w bunkrze i nikt oficjalnie – nie wiedział o jej istnieniu – choć pogłoski o niej, rozpuszczane wśród ludzi przez osoby poinformowane, pojawiały się coraz częściej. Oddalanie się od osiedla bez broni mogło być niebezpieczne. O tym wiedzieli wszyscy ze wstępnych informacji o planecie, otrzymanych jeszcze na Ziemi. Nikt więc nie ryzykował dalszych wypraw, nawet w poszukiwaniu jadalnych roślin, o których istnieniu też było wiadomo, nie mówiąc już o wyprawach myśliwskich.

Ludzi irytowało każde głupstwo – ot, choćby zbyt małe przydziały soli kuchennej, która wkrótce stała się niezwykle cenną i poszukiwaną substancją. Wiadomo było o istnieniu złóż solnych na planecie, były nawet oznaczone na mapach miejsca ich występowania, lecz w warunkach braku podstawowych urządzeń wydobywczych trudno było na razie myśleć o ich eksploatacji. Sól była więc wydawana w ilościach symbolicznych.

Martins wielokrotnie alarmował Jednocyfrowych z powodu katastrofalnego niedoboru białka zwierzęcego w diecie osadników, lecz władze kategorycznie odmawiały zwiększenia racji koncentratów, a o broni w ogóle nie wolno było wspominać.

Zwlekano wciąż z witalizacją kobiet i ten problem stał się wkrótce jednym z podstawowych źródeł niepokojów. Z półsłówek mojego szefa Valamisa oraz innych Jednocyfrowych wynikało, że zastanawiają się oni nad wprowadzeniem jakichś reform obyczajowych. Szukano rozwiązania pozwalającego na oszczędzenie zapasów żywności przy równoczesnym – choćby częściowym – zadośćuczynieniu żądaniom mężczyzn. Witalizacją żon dla wszystkich osadników podwoiłaby liczbę ludności do wyżywienia, a na obecnym etapie zagospodarowywania planety jako siła robocza liczyli się właściwie tylko mężczyźni. Występowała więc jaskrawa sprzeczność pomiędzy interesami Jednocyfrowych, pragnących uratować dla siebie jak najwięcej zapasów żywności, które z bólem serca uszczuplali, a interesem osadników, chcących rozpocząć wreszcie normalne życie rodzinne.

Rozważano ponoć kilka propozycji zarządzeń specjalnych, wśród nich na przykład: ustanowienie przydziałów na witalizację małżonki za specjalne zasługi i wydajną pracę; zniesienie ustawowe instytucji małżeństwa i unieważnienie małżeństw istniejących, a następnie – zwitalizowanie kobiet w ilości około jednej piątej ilości mężczyzn i wprowadzenie obowiązkowej rotacji kobiet na etatach partnerek; preferowanie modelu rodziny złożonej z kilku mężczyzn i jednej kobiety, którą obowiązani byliby utrzymywać wspólnie ze swych dotychczasowych racji żywnościowych, oraz tym podobne rozwiązania.

O witalizacji pozostałych mężczyzn w ogóle na razie nie było mowy i wydaje mi się, że w pewnym momencie Jednocyfrowi najchętniej zapakowaliby z powrotem do hibernatorów tych, których już zwitalizowali – gdyby operacja taka była możliwa w tutejszych warunkach.

Wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia były w sposób oczywisty sprzeczne z generalną linią przyjętą teoretycznie przez twórców Nowego Świata; model szczęśliwego społeczeństwa nie mógłby wszak funkcjonować bez ludzi, bez następnego pokolenia, na które przede wszystkim liczyli…

Według oficjalnych zapewnień, rozgłaszanych przez megafony zainstalowane w kilku punktach osiedla, stan obecny wynikał jedynie z przejściowych trudności pierwszego okresu i miał trwać nie dłużej niż kilka miesięcy, do pierwszych plonów z upraw założonych wokół osiedla. Wprawdzie rośliny uprawne, których nasiona i sadzonki przybyły z Ziemi, zostały przez ziemskich specjalistów starannie dobrane do warunków glebowych i klimatycznych planety, jednakże trzeba było być niepoprawnym optymistą i laikiem, by ufać w nadzwyczajne plony już w pierwszym cyklu zasiewów. Większość osadników – poza kilkoma fachowcami – miała jedynie nikłe pojęcie o uprawie roli w ogóle, nie mówiąc już o uprawie w zupełnie nowych warunkach.

Nikt na razie me mówił o tym głośno, ale niektórzy przebąkiwali coś na temat nikłych walorów smakowych i monotonii żywienia się tymi spodziewanymi produktami. Coraz częściej pytano o możliwość zdobycia świeżego mięsa. Komitet Tymczasowy obiecywał zorganizowanie zaopatrzenia w mięso dziko żyjących zwierząt, których niestety nikt na razie nie wytropił w pobliżu osiedla. Tereny łowieckie musiały znajdować się dość daleko stąd, a polowanie – nawet przeprowadzone przez samych Jednocyfrowych – ujawniłoby posiadanie przez nich broni i środków komunikacji, których istnienie starannie zatajono z przyczyn pozaekonomicznej natury… Obietnice pozostawały obietnicami, Jednocyfrowi od czasu do czasu, acz niechętnie, naruszali zapas konserw i mrożonego mięsa, rozdzielając ich niewielkie ilością chwilach niebezpiecznych napięć, a moi strażnicy przywoływali do porządku zbyt energicznie protestujące grupy, wychwytując sprawców znaczniejszych wybryków, by pozbawić ich części talonów na żywność w kolejnym tygodniu.

Pewnego wieczora jeden z moich ludzi przybiegł do baraku straży z wiadomością o bójce pomiędzy osadnikami. Nie było to niczym nowym ani niezwykłym – po pracy ludzie odpoczywali w swych szałasach, zabawiając się na różne sposoby, nierzadko grając w jakieś gry hazardowe, w których stawką były talony na żywność albo bardziej atrakcyjne artykuły spożywcze, nie dla wszystkich dostępne, bo pochodzące z przydziałów straży obywatelskiej. Podczas gry wybuchały niekiedy nieporozumienia, co zmuszało straż do poskramiania awanturników.

Upewniwszy się, że awantura nie ma charakteru zbiorowego protestu przeciw czemukolwiek, wysłałem czterech ludzi z poleceniem doprowadzenia winowajców do mojego biura. Wrócili po kwadransie, wlokąc dwóch rosłych mężczyzn, nieco poturbowanych i ku mojemu zdumieniu kompletnie pijanych.

Tego jeszcze dotąd nie było! Alkoholu nie wydawano nawet nam, pełniącym ważniejsze funkcje w osiedlu. Pewne ilości czystego spirytusu miał w swej dyspozycji Martins, lecz nie zgłaszał mi nigdy żadnych prób włamania do apteczki w ambulatorium.