Próbowałem przesłuchać doprowadzonych awanturników, lecz niewiele udało się z nich wydobyć poza tym że alkohol kupili od kogoś w osiedlu. Numeru tego osadnika nie potrafili lub nie chcieli podać. Nie pamiętali także, ile i jakich talonów zażądał sprzedawca.
Wyglądało na to, że ktoś po prostu pędzi spirytus z dostępnych na miejscu surowców, lecz pozostawało dla mnie zagadką z czego i w jaki sposób; osadnicy nie dysponowali właściwie żadnym sprzętem kuchennym, poza pustymi puszkami po konserwach, różnego kształtu i wielkości. Niejasnym leż wydawało mi się pochodzenie surowców, a zapach płynu, którego resztki zabezpieczono w plastykowej butelce jako dowód rzeczowy, nasuwał podejrzenia co do jakości destylatu.
Kazałem zamknąć winowajców w pustym baraku do wytrzeźwienia, a sam udałem się do Martinsa w celu zbadania znalezionej cieczy, by przekonać się czy nie grozi jakimś masowym zatruciem w razie produkcji na większą skalę.
Nim wróciłem do swego baraku, zgłosił się jeden z moich prywatnych informatorów – mieszkaniec osiedla, nie będący strażnikiem – z wiadomością, że dystrybutorem wódki jest prawdopodobnie pewien podejrzany osobnik nazwiskiem Kovalsky, lecz brak na to bezpośrednich dowodów. Kazałem wziąć tego człowieka pod dyskretny nadzór i ruszyłem w kierunku wzgórza.
Potajemna produkcja alkoholu była problemem, z którym potrafiłbym sobie sam poradzić. Zdarzenie to stanowiło jednakże dostateczny pretekst, by zobaczyć się z Valamisem, właśnie teraz, w porze, gdy Jednocyfrowi przesiadywali zazwyczaj we wnętrzu podziemi. Postanowiłem to wykorzystać dla swoich celów.
Było już dość ciemno. Zarys pagórka odcinał się wyraźnie na tle granatowego nieba. Szedłem alejką wyciętą w gęstych krzewach porastających stok. Były niewysokie, rozgałęzione przy samej ziemi, o splątanych witkach gałązek. Ich wierzchołki pobłyskiwały migotliwym światłem ognisk płonących przed szałasami osiedla. Stłumiony gwar dobiegał tu jeszcze, lecz słyszalny był coraz słabiej w miarę zbliżania się do budynku na pochyłości stoku. Przystanąłem, by spojrzeć na osiedle. Nie widziałem go takim dotychczas, bo nigdy o tej porze nie bywałem w okolicy bunkra. Lecz nie dla pięknego widoku pragnąłem znaleźć się tutaj…
Idąc dalej, w odległości kilkudziesięciu kroków od budynku napotkałem posterunek. Strażnik rozpoznał mnie i przepuścił. Przy wejściu stało dwóch następnych. Ciężkie, stalowe odrzwia były zamknięte. Pociągnąłem za uchwyt dzwonka. Czyjeś oko pojawiło się na chwilę w otworze wizjera, patrząc na moją twarz oświetloną lampą, która wisiała nad wejściem. Potem drzwi uchyliły się nieco i pokazała się w nich twarz z dziewiątką na czole.
– Czego chcesz? – spytał Dziewiątka dość opryskliwie.
– Potrzebuję widzieć się z Valamisem.
– O tej porze? Nie można poczekać z tym do rana?
– Wolałbym dziś. To dość pilne.
– Zaczekaj. Powiem mu.
Drzwi zatrzasnęły się przed moim nosem. To nie było miłe. Uświadomiłem sobie, jak mało znaczę pomimo tak niskiego numeru. Ten z dziewiątką miał prawo trzymać mnie za progiem; mimo że różniliśmy się tylko o dwa numery! Zdałem sobie sprawę, że dzieli mnie od tych wewnątrz bunkra bariera znacznie trudniejsza do sforsowania niż te stalowe drzwi. Postanowiłem już wcześniej, że i muszę tę barierę pokonać, nie bacząc na nic. Pozostając po jej zewnętrznej stronie nigdy nie będę się liczył w tym świecie.
"Nigdy jednakże nie stanę się jednym z nich. Zawsze będę tym z zewnątrz, mającym o jedną cyfrę za dużo" – pomyślałem teraz, oczekując przed wejściem do twierdzy, gdzie obwarowali się ci, którzy tylko tym różnili się ode mnie, że mieli mniej skrupułów i podjęli wcześniej odpowiednie decyzje. Ostatnio kilka razy podczas golenia przylepy wałem się na tym, że oglądając twarz w lusterku przesłaniam dłonią jedną z jedynek mojego numeru…
Drzwi uchyliły się ponownie, ukazując skrzywione niezadowoleniem oblicze Valamisa. Jego małe jasne oczka o białych rzęsach patrzyły na mnie z nie ukrywaną niechęcią, jakby chcąc od razu dać mi do zrozumienia, że nie ma ochoty zaprosić mnie do wnętrza. Najwyraźniej chciał zmusić mnie do odezwania się, do rozpoczęcia rozmowy przez próg. Przetrzymałem go jednakże, oczekując w milczeniu. Cofnął się o krok, a ja wszedłem, zamykając za sobą drzwi. Odwrócił się i ruszył wzdłuż korytarza oświetlonego łagodnym, ciepłej barwy światłem fluoryzujących płyt sufitowych. Ściany były wyłożone jasnymi płytami, podłogę zaściełał miękki chodnik. Jakże inaczej wyglądały te wnętrza, gdy byłem tu po raz ostatni, podczas drążenia tych podziemi. Zniknęły surowe ściany wykopów, utwardzone warstwą termicznie zeszkli widnego gruntu. Nie było zapachu wilgotnej ziemi i swądu przetapianej krzemionki. Powietrze było czyste i nasycone jakimś przyjemnym zapachem.
Szedłem za Valamisem w głąb podziemi, rozglądając się wokoło. Pomyślałem o naszych barakach z pustych zasobników o zimnych metalowych ścianach i szałasach z gałęzi i pnączy, w których wegetowali osadnicy. Kontrast był uderzająco niemiły. Podczas gdy my żyliśmy tam w iście pionierskich warunkach, oni tutaj urządzili się całkiem komfortowo, Czyżby sami pracowali przy wyposażeniu tych wnętrz? Wydało mi się to wątpliwe.
Poczułem nagły przypływ irytacji, która wzrosła jeszcze, gdy Valamis pchnął jedne z kolejnych drzwi, prowadzące do obszernego pomieszczenia. Było tam wszystko, co potrzebne jest cywilizowanemu człowiekowi do spokojnego, domowego wypoczynku parę wygodnych foteli, niski stolik zastawiony butelkami i puszkami, łagodne światło i ciche dźwięki muzyki…
W pomieszczeniu siedzieli dwaj Jednocyfrowi: Jedynka i Morlen, z trójką na czole – ten sam, który kiedyś wygłaszał do nas wstępne przemówienie programowe. W dłoniach trzymali szklanki i rozmawiali lekko podniesionymi głosami, świadczącymi o stanie pewnego podniecenia alkoholowego.
– Witamy nasza ostoję! – powitał mnie Jedynka z przesadną wylewnością. – Siadaj, komendancie!
Wskazał mi niski wyściełany taboret obok swego fotela. Uiściłem sztywno, bez oparcia za plecami. Valamis rozwalił się w fotelu naprzeciw mnie. Chwila satysfakcji, jaką dało mi wdarcie się do podziemi, ustąpiła wobec tej konfiguracji, którą jak gdyby przypominano o moim podporządkowaniu. Mimo wolnych foteli usadzono mnie znacznie mniej komfortowo…
Morlen wręczył mi szklankę, pytając uprzejmie, czego się napiję. Poprosiłem o białe wino. Nalał mi po brzegi, rozlewając sporo na puszysty dywan. Był chyba najmniej trzeźwy z całej trójki.
– Twoje zdrowie, komendancie! – wzniósł toast Jedynka. – Skoro już odwiedziłeś nas prywatnie, to muszę ci powiedzieć, że jesteśmy z ciebie zadowoleni. Twój szef – tu spojrzał na Valamisa, który siedział w milczeniu i krzywił gębę z wyraźną dezaprobatą – nie jest skory do pochwał. Ale i on ceni sobie twoją pomoc.
– Prawdę powiedziawszy, jestem tutaj w sprawie służbowej – sprostowałem, by wyjaśnić sytuację. – Przyszedłem zameldować, że ktoś w osiedlu pędzi alkohol.
Wszyscy trzej ożywili się wyraźnie. Morlen odstawił szklankę i gestykulując z pijacką przesadą, wybełkotał:
– A widzicie! Potwierdza się to, co powiedziałem… Oni tu przywlekli wszystkie zarazy starego porządku. To nie jest materiał, jakiego nam potrzeba… Są skażeni zarazą cywilizacji… Trzeba by ich wszystkich…
– Zamknij się – warknął Valamis z głębi fotela. – Nie teraz z tymi twoimi wywodami!
Zauważyłem, że oczyma wskazał znacząco na mnie. Morlen machnął niecierpliwie ręką przewracając jakąś butelkę, lecz zamilkł.
– Trzeba znaleźć i ukarać! – powiedział Valamis. – Mamy i tak dość kłopotów.
– Zaraz, zaraz! – Jedynka poskrobał się w głowę. – Czy ten ktoś rozdaje alkohol tak za darmo?
– Nie. Sprzedaje za talony żywnościowe.
– Wygląda na to, że ludziom powodzi się zbyt dobrze. Mają za dużo talonów!
– Przecież nie można im zmniejszyć przydziałów, bo podniosą taki wrzask, że straż sobie z nimi nie poradzi! – zaprotestował Valamis, a ja poparłem go skwapliwie.
– Po co zmniejszać? – powiedział Jedynka, mrużąc swe chytre, trochę podpuchnięte oczy. – Nie tędy droga. Posłuchaj, komendancie. Zróbmy tak: niech twoi strażnicy poszukają wytwórni alkoholu.
– Mają aresztować winnego?
– Nie, skądże! Niech mu tylko dadzą do zrozumienia, że musi płacić za ich dyskrecję. Po prostu niech dopuści ich do udziału w zyskach. Wówczas będzie zmuszony podnieść cenę. Część talonów, bez których, jak widać, ludzie mogą się obyć, wróci w ten sposób do nas. A kiedy ten spryciarz nazbiera dużo talonów, my…
– Zlikwidujemy wytwórnię i zarekwirujemy te talony! – dokończył Valamis.
– Ależ nie, Val! Nigdy nie umiałeś myśleć ekonomicznie. Kiedy przyjdzie odpowiednia pora, zmienimy wzór talonów, a stare unieważnimy! Przeciętny osadnik odbiera i spożywa swe przydziały na bieżąco, więc nie będzie protestował. Kto niczego nie ma, niczego nie straci. A kombinatorzy obierający talony dostaną łupnia, i to przy ogólnospołecznej aprobacie! Wszyscy będą usatysfakcjonowani widząc ukaranymi tych, co się bogacą kosztem ogółu. Co więcej, będą chwalić władze za mądre zarządzenia! A ty, Val, nie jesteś zbyt dobrym psychologiem ani ekonomistą. Całe szczęście, że masz inne mocne strony…
Widziałem, jak Valamis czerwienieje na twarzy, przełykając w milczeniu ten przytyk wygłoszony w mojej obecności. Widać było, że istnieją jakieś animozje pomiędzy czołowymi Jednocyfrowymi, skoro już nie potrafili powstrzymać się od podobnych uwag w mojej obecności…