Выбрать главу

"A może… Jedynka chce mi dać do zrozumienia, że Valamis nie jest u niego dobrze notowany? W zestawieniu z pochwałą, jaką wygłosił pod moim adresem, może to coś oznaczać!" – pomyślałem.

– To są wszystko drobnostki, komendancie! – ciągnął Jedynka. – Alkohol, drobne awantury… Mamy poważniejszy problem. Potrzebujemy twojej rady. Otóż, jak wiemy, w czasie lotu wysyłaliście na Ziemię jakieś okresowe meldunki czy komunikaty. Ostatni wysłano przed wejściem statków na orbitę. Kiedy powinien być nadany następny?

– W normalnych warunkach… – zacząłem i urwałem.

– Mów dalej! – Jedynka uśmiechnął się pobłażliwie. – Warunki mamy rzeczywiście niezbyt normalne, co tu owijać w bawełnę.

– Powinniśmy byli wysłać meldunek o pomyślnym lądowaniu ludzi i sprzętu.

– A jeśli nie wyślemy w ogóle żadnego komunikatu?

– Przypuszczam, że przyślą tu jakąś ekipę zwiadowczą… albo ekspedycję ratunkową, choć to miałoby mniej sensu…

– Słowem, możemy spodziewać się tutaj kogoś nie wcześniej niż za sześćdziesiąt lat?

– Może trochę, wcześniej.

– To za mało! – wtrącił się Morlen gwałtownie. – Trzy pokolenia, co najmniej trzy pokolenia muszą się tu wychować, zanim…

– Nie martw się – uspokoił go Jedynka.

– Nadamy ten meldunek. Upewnimy Ziemię, że wszystko tutaj odbywa się jak planowano. Dadzą nam spokój na pewien czas. A potem, choćby nawet przybyli, niczego nie zmienią. System sam się obroni. Nikt nie zechce nawet rozmawiać z ludźmi pochodzącymi z Ziemi. A więc, komendancie, potrzebujemy wskazówek: jak to należy przeprowadzić? Udałem głęboki namysł.

– To nie będzie łatwe – powiedziałem. – W zasadzie można by skorzystać z radiostacji którejś z rakiet-promów… Trzeba by jednakże użyć Alfy jako przekaźnika i retransmitora, bo tylko z orbity udałoby się osiągnąć odpowiednią moc emisji i skupienie wiązki fal…

– Nie znam się na tym – przerwał Jedynka. – Mów: potrafisz to zrobić, czy nie?

– Trzeba by polecieć na Alfę. Gdy opuszczaliśmy statek, nie przygotowaliśmy aparatury nadawczej. Ktoś musi to zrobić tam, na miejscu, a następnie nadać komunikat. Ale ja nie podejmuję się dobrze tego wykonać. Potrzebny będzie specjalista łączności dalekiego zasięgu. Mogę jedynie poprowadzić prom na orbitę.

– Kogo proponujesz do obsługi stacji nadawczej?

– Może Sokołow? Albo Rowan…

– Chcesz ich tam puścić samych? – Valamis poruszył się niespokojnie na fotelu. – Żeby narobili jakichś kłopotów?

– Nie ufasz naszemu komendantowi, Val? – Jedynka uśmiechnął się ironicznie. – Wobec tego polecisz z nimi.

– Nie mógłby ktoś inny? Na przykład Fremon? On lepiej zna statek, był członkiem załogi…

– Ale na łączności nie zna się tak samo, jak ty. Poza tym bezpieczeństwo to twój resort – powiedział Jedynka stanowczo, a Valamis ucichł i więcej się nie odezwał.

Po ustaleniu jeszcze paru szczegółów z Jedynką, wyszedłem odprowadzony przez Valamisa. Był wyraźnie niezadowolony, co upewniło mnie, że wśród Jednocyfrowych nie panuje zbyt dobry nastrój. Najwyraźniej ich "nowy wspaniały świat" nie chciał się urzeczywistniać wedle ich przewidywań i planów…

Kiedy mijaliśmy poprzeczny korytarz, dostrzegłem w nim oddalającą się postać w barwnym, długim stroju. To była kobieta. Dostrzegłem jej rudawe długie włosy opadające na plecy. Pomyślałem o Luizie. Jakże chciałbym mieć pewność, że nie ma lej tutaj…

Gdy wracałem ścieżką ku osiedlu, ogniska dogasały. Słychać było plusk fal jeziora, ciepły powiew wiatru omiatał moja twarz, w powietrzu czuło się dym palonych gałęzi, o zamachu zupełnie podobnym do tego, który unosi się nad ogniskiem rozpalonym przez chłopców, podczas wakacyjnej wycieczki… Jakże dalekie było to miejsce i ten czas, kiedy zasiadałem przy takim ognisku. Tu było podobnie, do złudzenia podobnie – i mogłoby być nawet zupełnie tak samo… gdyby nie to, że kilku upartych mężczyzn zapragnęło by było zupełnie inaczej. A jak będzie? Jak potoczy się ten nowy, wymyślony przez nich świat? Jakie miejsce zajmiemy, w nim my wszyscy, przybysze stamtąd? Co wygnało nas w tę podróż bez zamiaru powrotu?

Wtedy właśnie zadałem sobie po raz pierwszy to pytanie, i wtedy też chyba po raz pierwszy od chwili wyruszenia z Ziemi odczułem cień nostalgii, choć jeszcze nie było to pragnienie powrotu…

Odczuwałem dotkliwie, jak mało znaczę na swym stanowisku Komendanta straży, będąc jedynie narzędziem w rękach Valamisa, którego nie lubiłem coraz bardziej za lekceważenie, jakie mi okazywał przy każdej okazji. Wielokrotnie zdarzało się, że dopiero od moich strażników dowiadywałem się o poleceniach, które im bezpośrednio wydawał, nie informując mnie o tym. Nie mogłem zaprotestować przeciwko takiemu postępowaniu; niczego w ogóle nie mogłem zrobić wobec przymusowej sytuacji, w której mnie postawiono.

Pozostając w takiej pozycji, nie zdołałbym osiągnąć żadnego z celów, jakie sobie stawiałem, wikłając się w tę pozorną kolaborację. By zrobić cokolwiek w sprawie moich przyjaciół i przyszłego losu osadników, powinienem nie ustawać w wysiłkach w mej wspinaczce wzwyż w hierarchii władzy… Tymczasem byłem wciąż gdzieś tam bardzo nisko na drabinie zależności, wciąż za progiem żelaznych wrót podziemnej siedziby samozwańczych władców tej planety. Wiedziałem, że Valamis usilnie stara się, bym nie przekroczył tego progu. Z drugiej jednakże stroiły wyczuwałem sympatię, jaką darzył mnie Jedynka i przyrzekłem sobie wyzyskać ów fakt na swoją korzyść.

Rozmowa w bunkrze przekonała mnie o kilku rzeczach, których istnienie podejrzewałem dotąd tylko intuicyjnie. Przede wszystkim, zaczynało być jasne, że kierownictwo eksperymentu, który miał być triumfem precyzyjnie opracowanej teorii, stanęło wobec pierwszych trudności czy wahań. Należało się domyślać, że po pierwszej sprawnie przeprowadzonej akcji przejęcia, władzy pojawiły się pytania i problemy, których rozstrzygnięcie nie było już tak oczywiste i jednoznaczne. W swych rachubach teoretycy nowego porządku zbyt zaufali przeświadczeniu, że sama tylko nienawiść do starej Ziemi, wywołana nieprawdziwymi informacjami, potrafi skłonić osadników do ufnego przyjęcia nowych, zbawiennych propozycji. Buntownicy sądzili, że tylko my, członkowie załóg Konwoju, stanowimy niebezpieczeństwo dla porządku i pomyślnego wprowadzenia w życie ich zamysłów. Okazało się, że cały bagaż obciążeń myślowych, jakie przywieźli ze sobą ludzie, którzy sporo lat przeżyli w warunkach ziemskich, nie da się w kalkulacjach pominąć i nie pozostanie bez wpływu na możliwości manipulowania tymi ludźmi. Zbyt wielki był kontrast pomiędzy życiem, jakie znali -o choć zapewne wydawało im się złe i bezsensowne tam, na Ziemi – a tym, które stało się ich udziałem na nowej planecie. Teorie o względności szczęścia działały w obie strony: wprawdzie człowiek doznaje zadowolenia raczej z powodu polepszania swego bytu niż z samego stanu posiadania, jednakże gwałtowne pogorszenie warunków powoduje głęboki stres, z którego nieraz trudno podźwignąć się drobnymi sukcesami i powolnym wzrostem jakości życia… Człowiek, który raz zaznał komfortu cywilizacji, choćby chciał o nim zapomnieć, nie potrafi nigdy powstrzymać się od podświadomego choćby porównywania swego bieżącego losu z okresem, który był w jego życiu najprzyjemniejszy. To, co oferowano osadnikom, było zbyt szokujące nawet dla najbardziej radykalnie nastawionych zwolenników powrotu do natury i ucieczki od cywilizacji, niszczącej, jak im się wydawało dotąd, indywidualność i człowieczeństwo. Właśnie to musiał mieć na myśli Morlen, gdy w alkoholowym zamroczeniu wywnętrzał się przed współtowarzyszami i – nieopatrznie – także przede mną. Przybysze z Ziemi byli zbyt skażeni jej cywilizacją i stanowili całkowicie zły materiał na członków społeczności, jaką wymarzyli sobie ich nowi przywódcy. Nie aż tak trudnego startu spodziewali się osadnicy w nowym świecie. Ich radykalizm nie sięgał tak głęboko był raczej kaprysem przekornych, młodych umysłów, który – urealniony zbyt dosłownie – zaczynał teraz przerażać swą surowością i beznadziejnością. Musieli już zaczynać dostrzegać nieuchronny fakt, że nawet, przy najofiarniejszym zbiorowym wysiłku nie zdołają wydźwignąć się na poziom jako tako ludzkiego życia do końca trwania tej pierwszej generacji. Zbyt małą pociechą bywa dla człowieka świadomość, że pracuje dla dobra wnuków. Każdy chciałby choć część swych wysiłków zdyskontować na własny rachunek, we własnym życiu.

Wobec opadnięcia pierwszej fali entuzjazmu i wstępnego zrywu po którym oprócz zmęczenia pozostała świadomość ogromu dalszych koniecznych wysiłków, wspomnienia o wygodzie dawnego życia były stokroć większym niebezpieczeństwem dla nowego porządku, niż nawet najbardziej nieodpowiedzialne wystąpienia moich kolegów. Jednakże wystąpienia takie mogły skierować niezadowolenie pod adresem Komitetu Tymczasowego, który składał się z ludzi podlegających tym samym prawidłom psychologicznym, co cala reszta ludzkiego gatunku; rebelianci nie byli już teraz zdolni pozbawić się całego tego komfortu, który sobie stworzyli; nie mogli zatem oddać osadnikom tego, czego brak gwarantował utrzymanie ich w zależności: udogodnień cywilizacyjnych i zapasów żywności. Od chwili, gdy zdecydowali -się zająć pozycję poza zasięgiem skutków własnego eksperymentu, rebelianci musieli konsekwentnie pozostawać badaczami obserwującymi z zewnątrz swą klatkę pełną doświadczalnych szczurów…