Przeczuwałem, co teraz nastąpi. Jeśli bowiem ta pierwsza generacja doświadczalnych szczurów nie spełniła warunków niezbędnych dla prowadzenia eksperymentu (w którego pomyślny wynik rebelianci nie zamierzali jeszcze wątpić, szukając jedynie uzasadnienia dla pierwszych niepowodzeń), trzeba wyhodować nową generację, bez umysłowego bagażu utrudniającego akceptację wyjściowego stanu społecznego i ekonomicznego. Dla tej nowej generacji zastany układ warunków będzie czymś naturalnym – ani dobrym, ani złym; zaś każdy krok do przodu, ku polepszeniu tego stanu, nie będzie ani zbyt małym, ani zbyt powoli następującym, lecz właśnie takim, jaki jest w danych warunkach osiągalny.
Na tę nową generację trzeba by jednak poczekać ze dwadzieścia lat, nie niszcząc przy tym owej pierwszej, bez której druga nie nastąpi. Nieuchronnie zatem pojawi się dylemat: w jaki sposób ustrzec następną generację od wpływu informacyjno-wychowawczego pierwszej. Nie wiedziałem jeszcze, jak rozwiążą ten problem teoretycy nowego porządku, lecz byłem przekonany, że sobie z nim poradzą.
Czego zatem należy się spodziewać w najbliższym czasie? Jeśli pierwsza generacja osadników zostanie uznana przez władzę za straconą dla eksperymentu, rebelianci najprawdopodobniej rozgrzeszą się z chwilowego zawieszenia swych ideałów na kołku, do czasu aż wyrośnie nowa generacja, godna dostąpienia zaszczytu życia w prawdziwie szczęśliwym świecie, wymodelowanym przez teoretyków rebelianckiego ugrupowania… Nie wróży to niczego dobrego dla nas przede wszystkim, lecz także dla osadników z osiedla i dla tych, co jeszcze spoczywają w hibernatorach.
Pod wpływem takich rozważań ugruntowało się we mnie przekonanie, że słusznie czynię, pozyskując względy władzy. Ja i moi towarzysze pozostaniemy do końca życia w układzie, jaki się tu z czasem wytworzy i tylko przyjęcie odpowiednich postaw wobec rzeczywistości pozwoli nam przeżyć to życie przy minimum cierpień. Bunty wewnętrzne mogą jedynie pogorszyć naszą sytuację, a na interwencję Ziemi i przywrócenie normalnego stanu nasze pokolenie liczyć nie może…
Rysowała się zatem perspektywa niezbyt pomyślna: eksperyment społeczny, który miał nas wszystkich uszczęśliwić, zastąpiony zostanie na pewien czas po prostu hodowlą nowych obiektów- dla odroczonego doświadczenia; a obiektów hodowlanych, którymi staniemy się wkrótce, nikt nie będzie próbował uszczęśliwiać…
Uświadomiłem sobie tę gorzką prawdę: uszczęśliwienie grupy ludzi, którzy wylądowali na tej planecie, nie było samo w sobie celem, jaki przyświecał naszym manipulatorom; celem ich prawdziwym było wykazanie, że taka operacja jest możliwa…
Być może sami nie zdawali sobie z tego sprawy, łącząc te dwa cele w jedno i nie dopuszczając możliwości niepowodzenia. Lecz niepowodzenie nieuchronnie rozszczepiało ów pozornie jednorodny cel na dwa odrębne, z których celem nadrzędnym musiało się okazać potwierdzenie teorii, bo jedynie to zaspokajało ich ambicje. Przyznanie się do błędu, zmiana programu realizacji założonych idei, wreszcie rezygnacja z eksperymentu – wszystko to godziło w ambicję tych młodych i ufnych w swe racje ludzi – na tyle młodych jeszcze, by móc zaczekać lat dwadzieścia w nie najgorszych wszak warunkach i ujrzeć pierwsze rezultaty swych poczynań odpowiadające teoretycznym przewidywaniom.
Rezygnacja z eksperymentu nie wchodziła zresztą w rachubę z zupełnie oczywistego względu: wymagałoby to odkłamania sytuacji i przyjęcia na siebie pierwszej fali uzasadnionej złości ludzi, którzy byli już dość zmęczeni życiem, jakie im spreparowano. Gdyby rebelianci zdecydowali się na to dostatecznie wcześnie, być może zdołaliby uchronić własną skórę za cenę przyłączenia się do wspólnego wysiłku tworzenia nowej cywilizacji, na równi z pozostałymi, w warunkach złagodzonych dostępem do maszyn i urządzeń obecnie ukrytych. Ale na początku nic nie zmuszało ich do podjęcia takiej decyzji, a w miarę upływu czasu stawała się ona coraz bardziej niebezpiecznym posunięciem… Musieli zatem brnąć dalej, utrzymując pozory normalnego przebiegu tworzenia obiecywanego szczęścia.
Wszystko to miałem o przemyślane i przeanalizowane, gdy pewnego dnia, niedługo po rozmowie z Jedynką, Morlenem i Valamisem, ten ostatni wezwał mnie przez strażnika, abym udał się z nim na miejsce, gdzie stały rakiety-promy. Po drodze dowiedziałem się od niego, że polecimy na Alfę we trzech: on, ja w charakterze pilota oraz ktoś z załogi Alfy, znający się na aparaturze nadawczej dalekiego zasięgu.
Teraz dopiero stanąłem wobec konieczności rozstrzygnięcia podstawowej w o tym momencie kwestii: czy zawiadomienie Ziemi, że wszystko tutaj odbywa się normalnie, będzie dla nas korzystne, czy może lepiej byłoby, gdyby Ziemia pozostała bez tego sygnału? Musiałem szybko to przeanalizować, bo nadeszła ostatnia chwila dla podjęcia decyzji Mogłem jeszcze naopowiadać różnych nonsensów, napiętrzyć trudności i przekonać Valamisa, że nie zdołamy dotrzeć do Alfy i nadać depeszy; mogłem wymyślić jakieś fikcyjne utrudnienia. Ani Valamis, ani też pozostali Jednocyfrowi nie mieli pojęcia o pilotażu, napędzie, łączności międzygwiezdnej, w tych sprawach byli więc zdani wyłącznie na ludzi z załóg…
Rozumowałem w następujący sposób: brak kolejnego meldunku zostanie na o Ziemi poczytany za dowód, iż stało się coś niezwykłego, aczkolwiek trudno przypuszczać, by odgadnięto prawdziwą tego przyczynę. Po odczekaniu pewnego czasu, najprawdopodobniej wyruszy jakaś ekspedycja zwiadowcza, która przybędzie tutaj nie wcześniej, niż za pięćdziesiąt kilka czy sześćdziesiąt lat od chwili naszego lądowania. Dla nas więc jest rzeczą doskonale bez znaczenia fakt jej przybycia i to co potem nastąpi. Może to jedynie mieć znaczenie dla przyszłości planety. Po tak długim czasie sytuacja zmienić się może w sposób trudny do przewidzenia, lecz na pewno utrwali się określony układ stosunków, którego nie będzie w stanie zmienić nawet liczna grupa przybyszów z Ziemi… Wysłanie informacji, jakiej życzą sobie rebelianci, nie wpłynie w istotnym stopniu na naszą sytuację, bo tylko jeszcze bardziej opóźni interwencję Ziemi… Próby utrudnienia tej transmisji mogą być poczytane za przejaw złej woli z mojej strony, a już zupełnie źle będzie, gdy się okaże, że ktoś inny z załogi zrobi co każą, dowodząc w ten sposób nieświadomie, że wymyśliłem nie istniejące przeszkody i trudności.
Postanowiłem więc, że nie będę próbował czynić żadnych przeszkód. Niech wiedzą, że działam lojalnie według ich woli, niech ufają mi coraz bardziej. Nikomu nie zaszkodzę zyskując to, do czego przez cały czas zmierzam. Oni zaś, uspokojeni tym, że zarabiają cenny czas nim zwali się na ich karki jakaś ekipa interwencyjna, będą działać spokojniej, z większą pewnością siebie, co powinno spowodować złagodzenie napięć między nimi i nami…
Dziwiła mnie nieco decyzja Valamisa w sprawie składu załogi przewidzianej na tę wyprawę. Czyżby był aż tak bardzo pewien mojej lojalności, że nie bal się zaryzykować własnego bezpieczeństwa? Na jego miejscu zabrałbym jeszcze kogoś z Jednocyfrowych Nie powiedziałem mu tego oczywiście, choć obawiałem się, że ten trzeci uczestnik lotu, nie znany mi jeszcze z imienia, mógłby korzystając z takiej okazji posunąć się do jakichś nieodpowiedzialnych poczynań.
Promy stały spory kawał drogi od osiedla, za wzgórzem, dalej jeszcze niż pojemniki hibernacyjne. Gdy je mijaliśmy, zauważyłem, że zostały ogrodzone cienką stalową siatką rozpiętą na słupkach z izolatorami elektrycznymi. Poza ogrodzeniem kręciła się paru strażników, których Valamis odkomenderował tu przed kilkoma dniami.
Promów też pilnowali moi strażnicy. Zauważyłem przy nich także jednego z Jednocyfrowych, lecz nie dostrzegłem z daleka, który to był.
Valamis wprowadził mnie do wnętrza rakiety, gdzie dostrzegłem jeszcze kogoś, a właściwie czyjeś plecy, bo głowa ukryta była w otworze powstałym w płycie czołowej pokładowego komputera po zdemontowaniu fragmentu tablicy.
– Kto to? – spytałem Valamisa, bo tamten nie zwrócił uwagi na nasze wejście, zajęty sprawdzaniem obwodów wewnątrz urządzenia.
– To Rowan. Leci z nami. Podobno zna się na radiostacji Alfy,
Przytaknąłem. Byłem nawet zadowolony, że to Rowan miał być trzecim pasażerem promu. Znałem go jako człowieka zrównoważonego i rozsądnego, a te cechy mogły być istotne w delikatnej sytuacji, i taka się szykowała.
Valamis zostawił nas samych. Zająłem się sprawdzaniem obwodów sterowania napędem i przez długi czas nie zamieniliśmy ani słowa z Rowanem, również zajętym kontrolą sprawności automatyki.
– Co sądzisz o tej sprawie? – zapytałem wreszcie z cicha, podchodząc do niego z tyłu.
Nie odwracając się ku mnie, mruknął coś niewyraźnie. Wydało mi się, że unika rozmowy i pomyślałem, że zapewne uważa mnie za sprzedawczyka wysługującego się Jednocyfrowym. Dał mi to już przecież do zrozumienia, wpatrując się znacząco w mój numer i robiąc dwuznaczne aluzje. Nie wytrzymałem tym razem. Czułem, że muszę coś powiedzieć, wyjaśnić, usprawiedliwić się choćby przed jednym z kolegów…
– Posłuchaj – powiedziałem. – Pewnie myślisz, że jestem zwykłym konformistą…
– Nie myślę tak – powiedział obojętnie, nie odwracając głowy.
– To dobrze, bo widzisz, są pewne powody, dla których…
– Wiem… – przerwał mi-. – Każdy z nas ma jakieś powody i nie możemy się o nic obwiniać nawzajem. Czasem inaczej nie można.