Выбрать главу

– W porządku! – powiedziałem do Jedynki. – Zaraz zabieram się do roboty. Na razie nie mów nikomu o naszych zamiarach, bo ktoś mógłby ostrzec ludzi, których chcemy… tam wysłać. Przy pomocy więźniów przygotujemy teraz kontenery do załadunku, w nocy zawieziemy je do promu, a nad ranem wydam rozkaz przyprowadzenia całej grupy na miejsce startu.

– Zgoda – kiwnął głową Jedynka. – Tylko nie bierz za dużo żywności. Dostaną broń, sami sobie zdobędą pożywienie… Może, z czasem, kiedy wprawią się w łowiectwie, będziemy mogli brać od nich mięso dla osiedla.

– Jesteś wprost genialnym ekonomistą, szefie! – powiedziałem z uznaniem, i tym razem było to szczere uznanie: sam nie pomyślałem o możliwości takiego wykorzystania ludzi, których zamierzaliśmy osiedlić w puszczy. – Pomyśl jeszcze tylko, co powiemy osadnikom na temat zniknięcia naszych Nienumerowanych?

– Już o tym pomyślałem Dam ci ze dwóch uzbrojonych członków naszej grupy. Dobrze byłoby, gdyby tamci stawiali opór. Uśpimy paru z porażacza, w razie potrzeby, a ludziom powiemy, że wykryliśmy spisek przeciwko nam. Nie na darmo przez cały czas wskazywaliście na nich, jako na ukrytych zwolenników starego porządku i ponownego oddania nas pod władze tych łobuzów z Ziemi, którzy wysłali nas tutaj z gołymi rękami i bez środków do życia!

Mówiąc to, zmrużył jedno oko i podniósł do ust widelec z grubym plastrem konserwowanej szynki. Znów kpił ze mnie, znęcał się nade mną, jakby zmuszając mnie do tego bym teraz wbrew oczywistości przytaknął tym bredniom. Chciał pokazać, że ma mnie w ręku, że może zmusić mnie abym myślał tak jak on sobie życzy, abym kłamstwo uznał za prawdę, a o prawdzie na zawszę zapomniał.

"Więc dobrze! – pomyślałem wtedy. – Sprowokowałeś mnie, łajdaku! Chcesz mnie upokorzyć, przypominając na każdym kroku, że wyrzekłem się swych towarzyszy, przystając do was… Może to tak wygląda z zewnątrz… Ale tu, tu we mnie, w środku, nie znane wam tkwią moje własne myśli, których nigdy nie poznacie! Dobrze, myśl sobie, ty głupi, brodaty capie, że kupiłeś mnie, że pozbawiłeś mnie najpierw szacunku towarzyszy, a teraz nawet ich bliskości… Dobrze, że ich wysyłasz tam, gdzieś daleko. Będzie im tam lepiej niż tutaj, ciągle śledzonym i pilnowanym. A ja zyskam trochę spokoju i czasu. Nikt mi nie będzie wzniecał rozruchów w osiedlu. Będę mógł zająć się wami, durnie, wami, którym się zdaje, że opanowaliście sytuację i trzymacie w ręku władzę nad tą planetą. Ja wam pokażę, jak bardzo się mylicie… Ja tu będę pierwszym i jedynym, który się liczy. A potem wrócą tu oni, moi towarzysze… To nic, że gardzą mną teraz. Wkrótce przekonają się, że wszystko, co uczyniłem, było robione z myślą o nich…"

Półwysep, na którym powstało osiedle, był w sposób naturalny odcięty od terenów położonych u jego nasady, za wzgórzem. Przeciwległy stok wzgórza stanowił teren strzeżony i niedostępny dla osadników. Znajdowały się tu szerokie wrota prowadzące do wnętrza wzgórza. Tędy wprowadzono do podziemi ciężki sprzęt i pojazdy, pojemniki z zapasami żywności i wszystko, co należało ukryć przed okiem osadników.

Strażnicy pełnili służbę wartowniczą w pasie odcinającym koniec półwyspu od terenu za wzgórzem. W zasadzie nawet do budynku Komitety Tymczasowego, widocznego od strony osiedla, nie można było się zbliżyć. Jednocyfrowi wydali mi w swoim czasie polecenie wystawiania posterunków wokół podstawy wzgórza, wśród zarośli porastających jego okolice. Mieszkańcy osiedla, którzy zapuszczali się tutaj, byli zawracani i pouczani, że nie należy robić wycieczek w tym kierunku. Motywacja tego zarządzenia była dość przekonująca: za wzgórzem umieszczono pojemniki zawierające pozostałych, nie zwitalizowanych jeszcze ludzi; należało zabezpieczyć ich przed zakusami amatorów nielegalnej witalizacji powiedzmy, własnej żony… Takie próby mogłyby się źle skończyć, każdy musiał to przyznać i nikt się nie dziwił przedsięwziętym środkom.

Sytuacja ta pociągała jednakże za sobą faktyczne ograniczenie terenu poruszania się ludzi. Na razie nikt nie odczuwał tego zamknięcia. Teren półwyspu był na tyle rozległy, że wystarczało go z powodzeniem na cele rolnicze i osiedleńcze.

Jak wspomniałem, w ślad za mną także inni funkcjonariusze straży pobudowali sobie domki u stóp wzgórza i na jego stoku, nie wyżej jednak od miejsca, gdzie stał mój dom.

Zdaje się, że Jednocyfrowym odpowiadała nawet ta struktura osiedla: pas zamieszkiwany przez strażników dzielił ich od reszty mieszkańców.

Główna część osiedla, rozciągająca się blisko brzegu jeziora, składa się teraz z paruset domków, lepiej lub gorzej skleconych z gałęzi drzew i krzewów. Bardziej pracowici mieszkańcy postarali się o glinę i niektóre domki stanowiły coś w rodzaju przyzwoitych, szczelnych i mocnych lepianek.

Strażnicy pilnujący terenu za wzgórzem prawdopodobnie zdawali sobie sprawę, że nie wszystko, co podano do publicznej wiadomości na temat posiadanego wyposażenia, jest prawdą. Widywali samochód terenowy, którym posługiwali się czasem Jednocyfrowi, a także ciężarówką, śmigłowiec, ciągnik do przewozu kontenerów Musieli domyślać się, że plotki o zawartości podziemi mają pewne pokrycie w rzeczywistości, lecz żaden z nich me myślał ryzykować swej uprzywilejowanej pozycji dla próżnego gadania o owych domysłach. Sytuacja strażnika była wyraźnie lepsza niż pozostałych ludzi. Uważałem to zresztą za uzasadnione. Służba strażnika nie była zbyt łatwa i przyjemna. Zdarzały się nieraz przypadki pobicia któregoś z moich ludzi, gdy usiłowali interweniować w bójkach podpitych obywateli lub w trakcie poskramiania wybryków tych, którzy ulegli szeptanej propagandzie moich Nienumerowanych kolegów.

Znałem sytuację w osiedlu znacznie lepiej niż Jednocyfrowi, izolujący się w swym bunkrze i niezbyt często zjawiający się wśród mieszkańców. W interesie zarówno moim, jak i moich towarzyszy, nie o wszystkich wydarzeniach informowałem Jednocyfrowych. W przekonaniu Jedynki usunięcie z osiedla wszystkich Nienumerowanych miało rozwiązać sprawę ewentualnych niepokojów czy zamieszek. Z tego, co wiedzieli ode mnie Jednocyfrowi, wniosek taki wynikał jedynie pośrednio; zapewniałem ich zazwyczaj, że ludność jest na ogół zadowolona i pogodzona z koniecznościami wypływającymi z lokalnych warunków. Jedynego źródła niepokojów i potencjalnego ogniska zapalnego upatrywali w grupie dwudziestu paru członków załóg Konwoju, którzy niejako z założenia musieli być przeciwni nowemu porządkowi. Muszę jednak powiedzieć, że sytuacja różniła się nieco od tego prostego obrazu, jaki sobie wytworzyli Jednocyfrowi…

Młodzi, zdrowi ludzie, skazani na pierwotne warunki bytowania, znosili je dzielnie. Z początku byli rozgoryczeni, następnie wzięli się do pracy, na które tak czy inaczej byli przygotowani, a potem przez pewien czas, praca ta nawet dawała im wiele satysfakcji, choć pochłaniała wiele czasu i przysparzała tylko tyle, ile potrzebne im było do bezpośredniej konsumpcji. Muszę tu wyjaśnić, że w miarę jak pojawiały się pierwsze efekty przedsięwzięć rolniczych, Jednocyfrowi ograniczali odpowiednio dotacje żywnościowe, zmniejszając przydziały. Atmosfera życia z dnia na dzień utrzymywała się zatem, zmuszając wszystkich do intensywnego wysiłku. To, co było początkowo rodzajem wycieczki harcerskiej czy pikniku, zaczynało być męczące. O to chyba zresztą chodziło: ludzie nie powinni mieć zbyt dużo czasu i energii, którą mogliby poświęcić na myślenie i dyskusje. Wciąż byli na łasce władzy i nie mogli pozwolić sobie na żaden odruch protestu, nie narażając się na restrykcje i przykrości wynikające z obcięcia dziennej racji żywności. Myślę, że właśnie dla utrzymywania ich w tej zależności Jednocyfrowi ograniczyli możność poruszania się jedynie do obszaru półwyspu. Mogąc odbywać dalsze wycieczki, ludzie prędko przekonaliby się, że bez wielkiego trudu mogą zdobyć żywność w postaci łatwej stosunkowo do upolowania czy schwytania w sidła, zwierzyny leśnej. To jednak wytrąciłoby z ręki Jednocyfrowych ów niezawodny oręż, jakim była zależność ekonomiczna. Zamiast więc organizować próby zdobycia mięsa, choćby drogą prymitywnych polowań bez broni palnej, jeśli już nie chcieli ujawniać jej posiadania – rozgłaszali wieści o drapieżnikach czyhających w okolicznych lasach, co było dużą przesadą.

Wspomniałem, że według mnie izolacja Nienumerowanych nie rozwiązałaby sprawy ewentualnych zamieszek. Niektórzy osadnicy, nasłuchawszy się szeptanych wiadomości, powzięli pewne podejrzenia, iż nie są one czczym wymysłem. Nauczyli się jednak pilnować języków i nie mówili głośno o tym, co wiedzieli lub co uważali za prawdę. Nie stosowaliśmy na ogół żadnych represji za samo nieodpowiedzialne gadanie, lecz zawsze można było znaleźć sposób i powód do ukarania takiego gaduły, bo nikt nie jest zupełnie niewinny…