Główną troską Jednocyfrowych było staranne ukrycie informacji o prawdziwym przebiegu rebelii w jej pierwszych dniach oraz prawdy o rzeczywistej roli Ziemi. Uczuleni byli szczególnie na próby podawania w wątpliwość owej stworzonej przez siebie wersji historii Konwoju i swojej opatrznościowej roli w ratowaniu osadników przed narzuconą im jakoby administracją przedstawicieli ziemskich władz, za których uważali dowództwo Konwoju. Zwłaszcza próby dobrego wyrażania się o Ziemi były tępione z całą surowością – co było oczywiste, jeśli się weźmie pod uwagę dalekosiężny cel przyświecający urabianiu opinii i schematów myślenia…
Wedle mojej oceny sytuacji, nonsensem byłoby spodziewać się, że jakakolwiek, nawet dobrze zorganizowana bezpośrednia akcja może spowodować obalenie dyktatury Jednocyfrowych. Rozwiązania polityczne także nie wchodziły w rachubę: o wyborach do stałych władz mówiło się jedynie, nie robiąc żadnych kroków w tym kierunku. Dla mnie, rzecz jasna, oczywistym było, że Jednocyfrowi nie zaryzykują dopuszczenia kogokolwiek do władzy, a tym samym do swych tajemnic i prawdy o metodach, jakimi się posługują.
Nienumerowani jak gdyby nie rozumieli tego wszystkiego i z dziwnym, bezsensownym uporem usiłowali prostować historię i podburzać ludność. Jeśli kiedykolwiek można było przeciwstawić się rebeliantom, to jedynie na początku, nim własnymi rękami wznieśliśmy dla nich twierdzę nie do pokonania… Ale wówczas nikt z nas nie przypuszczał, pomimo ewidentnie brutalnych poczynań Jednocyfrowych, że głoszone przez nich początkowo ideały zamienią się w dyktatorski system rządzenia, podparty fałszem i obłudą.
Większość mieszkańców osiedla nie zdawała sobie sprawy z całej historycznej podszewki tego, co zastali po wyjściu z hibernatorów. Komunikaty i przemowy wygłaszane przez system megafonów rozmieszczonych w osiedlu kształtowały ogólną opinię na modłę znacznie odbiegającą od obiektywnej prawdy. Lecz z punktu widzenia dobra tych ludzi, a także pozostałych, przebywających jeszcze w pojemnikach, ważna była ich przyszłość, nie zaś przeszłość, której zmienić nie można. W istniejącej sytuacji, wobec braku jakiejkolwiek nadziei na korzystne i skuteczne działanie wewnętrzne, a tym bardziej, – na interwencję Ziemi w granicach czasu życia tego pokolenia, należało po prostu pogodzić się z realiami…
Nienumerowani byli innego zdania i oto właśnie doczekali się tego, co nieuchronnie musiało ich spotkać. Niemniej Jedynka naraził mi się ciężko, wrabiając mnie w swój perfidny plan, a do tego jeszcze traktując mnie w sposób lekceważący i złośliwy. Skłoniło mnie to do podjęcia akcji przeciwko niemo.
Mój plan opracowałem niezwykle starannie i zacząłem wcielać go w życie równolegle z przygotowaniami do deportacji Nienumerowanych. Przewidywał dwa warianty: próbę dokonania przewrotu w łonie grupy Jednocyfrowych oraz – na wypadek niepowodzenia – ucieczkę z tej planety, bo nic innego nie mogłoby wchodzić w rachubę po fiasku pierwszego wariantu…
Trzy promy orbitalne stały na strzeżonym terenie, dość daleko za wzgórzem. Załadunek żywności dla zesłańców odbywał się późnym wieczorem i nocą, dla uniknięcia zbytniego afiszowania się wobec straży. Z terenu za wzgórzem wycofałem strażników i przy pomocy czterech spośród więźniów dokonywałem załadunku promu używając w tym celu samojezdnego dźwigu i ciągnika do przewozu kontenerów. Więźniów pilnowali dwaj Jednocyfrowi, Siódemka i Ósemka, uzbrojeni w porażacze.
Korzystając z tego, że Szóstka wydający mi pojemniki z magazynu był podpity (o co postarałem się uprzednio) i przysypiał w kącie pomieszczenia, zdołałem zamiast pustych kontenerów zabrać pełne. Nie spowodowało to istotnego uszczerbku zapasów magazynowych, przewidzianych dla tysięcy ludzi przynajmniej na rok. Załadunek dużej ilości kontenerów nie wzbudził żadnych podejrzeń pilnujących Jednocyfrowych: byli uprzedzeni, że zabiorę parę opróżnionych, na cele mieszkalne.
Kiedy wszyscy byli już solidnie zmęczeni i ze względu na późną porę marzyli tylko o wypoczynku, oświadczyłem, że muszę jeszcze przetestować silnik promu przed jutrzejszą wyprawą.
Znając doskonale urządzenia napędowe, spowodowałem mały wybuch w komorze spalania i oświadczyłem, że nie zamierzam lecieć z niepewnym silnikiem, po czym bez słowa zacząłem przeładowywać kontenery do innego promu, stojącego nie opodal. Jednocyfrowi sklęli mnie za to, że nie sprawdziłem silnika wcześniej, a ja łaskawie pozwoliłem im zabrać więźniów do bunkra i iść spać, twierdząc, że dam sobie radę sam za pomocą dźwigu i podnośnika. Chętnie skorzystali z mojej propozycji, ja zaś przeładowałem jeden pełny kontener, a trzy inne opróżniłem i przeładowałem puste, zawartość pozostawiając w pierwszym promie, który zamknąłem i zablokowałem, by nikt przypadkiem nie spostrzegł jego zawartości…
Kiedy rano poszedłem zameldować Jedynce o gotowości do transportu, stwierdziłem, że już wcześniej dokonane aresztowania wszystkich Nienumerowanych, pozostających dotąd jeszcze na wolności. Świadkami akcji było podobno kilkunastu przypadkowo obudzonych mieszkańców pobliskich lepianek, którym wyjaśniono, że spiskowcy przeciw społeczeństwu zostaną przykładnie ukarani.
– Wszystko gotowe – powiedziałem Jedynce. – Jeszcze tylko ta broń, którą mieli dostać.
Wiedziałem dobrze, że nie da mi do ręki tych porażaczy, a tym bardziej – komukolwiek z deportowanych. Chciałem jedynie dowiedzieć się, jakie ma w tym zakresie plany.
– Szóstka poleci tam śmigłowcem – powiedział. – Zabierze dla nich broń i ładunki. Przy okazji sprawdzi, jak załatwiłeś sprawę.
– Może lecieć ze mną, promem. Zmieści się w kabinie.
– Nie chciałbym, aby… przytrafiło mu się coś złego.
– Nie ufasz mi?
– Nie o to chodzi. Po prostu jestem przesądny… Ci z parzystymi numerami nie mają jakoś szczęścia… – powiedział, znacząco przechylając głowę i patrząc na mnie bezczelnie.
– Niech tak będzie. Mam nadzieję, że nie rozwali się przy lądowaniu! – powiedziałem obojętnie. – I jeszcze jedno. Co z Luizą?
– Tak, jak się umówiliśmy: po wykonaniu zadania będziesz mógł ją sobie zabrać.
– Na pewno?
– Obiecałem.
– Wobec tego – powiedziałem dość ostro – niech Szóstka zabierze ją do śmigłowca. Chcę ją dostać zaraz po wykonaniu zadania.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że już nie mogę wytrzymać z tęsknoty. Skoro naprawdę zamierzasz mi ją oddać, to nie zrobi ci różnicy, jeśli dostanę ją tam i wrócę z nią razem.
– Dobrze.'… – wycedził powoli.
Byłem pewien, że obmyśla sposób dalszego odroczenia momentu, w którym będzie musiał pozbyć się zakładniczki.
– Uprzedzam cię, że przywiozę tutaj z powrotem cały transport, jeśli Luiza nie przyleci tam z Szóstką! – powiedziałem stanowczo.
– Nie ufamy sobie, Komendancie – powiedział uśmiechając się, niby żartem. – Szkoda! Jesteśmy sobie potrzebni nawzajem…
Widziałem jednak, jak jego małe, złe oczy błyszczą wściekłością. Gdyby miał innego pilota, pewnie potraktowałby mnie inaczej.
– Nie zabieram żadnych strażników, bo i tak będzie za ciasno w przedziale pasażerskim – powiedziałem odchodząc.
– Gdybyś miał jakieś kłopoty z silnikiem, to odrzuć korpus promu i ratuj się na spadochronach! – powiedział za mną, chichocząc.
"Bydlę! – pomyślałem. – Ale na szczęście, niedługo już będę go musiał znosić".
Zaraz po starcie rozsunąłem przegrodę dzielącą kabinę pilotów od przedziału pasażerskiego i w krótkich słowach przedstawiłem towarzyszom mój plan. Milczeli, mimo że zachęcałem ich do wyrażenia opinii i akceptacji.
– Nie wierzymy ci – powiedział któryś. – Zbyt dobrze wiemy, jaką pozycję zajmujesz i co zrobiłeś dotychczas…
– Ależ… – głos uwiązł mi w gardle. Zupełnie nie wiedziałem, jak mam ich przekonywać o czystości moich intencji. – Przecież… wszystko to robiłem z myślą o was, dla was, żeby was…
– Mamy do ciebie tylko jedną prośbę – usłyszałem głos mojego byłego dowódcy. – Żebyś już nigdy niczego więcej nie robił d l a n a s!
Byłem wstrząśnięty ich reakcją. Myślałem, że entuzjastycznie odniosą się do mojego planu przejęcia władzy w osiedlu, usunięcia uzurpatorów, zbudowania na nowo tego spaczonego świata, zapewnienia ludziom znośniejszych warunków życia… A oni nie mogli pozbyć się swych małostkowych uprzedzeń, swych prywatnych uraz, W swym zacietrzewionym partykularyzmie nie potrafili szerzej spojrzeć na sytuację. Cóż z tego, że w swych planach widziałem siebie na czele przyszłych władz tej planety? Czyż nie należałoby mi się to słusznie za moją aktywność, za ponoszenie codziennego ryzyka w delikatnych sytuacjach, w kontakcie z przeciwnikiem? To ja przecież naprawdę walczyłem o coś, podczas gdy oni uprawiali szeptaną agitację wzniecając zamieszki, zmuszając Jednocyfrowych do nieustannej czujności, wręcz szkodząc ogółowi i nie posuwając naprzód sprawy wprowadzenia tego społeczeństwa na drogę prawidłowego rozwoju. Utrudniali mi tylko moją rolę, zamiast dopomóc – albo… w najlepszym razie, uwalniali się od wszelkiej aktywności, siedząc w więzieniu… Czyż zasłużyłem sobie na te wszystkie epitety, które wypowiadali za moimi plecami, gdy lecieliśmy nad nieprzebytym gąszczem puszczy? Konformista! Sprzedawczyk! Zdrajca! Jeden z nich – po głosie poznałem drugiego pilota Delty, młodego chłopaka gdzieś ze środkowej Europy – powtarzał jedno słowo, którego nie znam, pewnie jakiś archaizm. Brzmiało to jak "folksdojcz", czy – podobnie… Drugi znowu, ze Skandynawii, nazwał mnie "quislingiem"… Też nie wiem, co to znaczy, ale na pewno to jakaś obelga…