Выбрать главу

Chwilami nie mogę znieść samotności. Próbuję wtedy wyglądać ze sterowni, przejść się po innych częściach statku. Om zwykle kryją się gdzieś po kabinach, czasem tylko udaje mi się zobaczyć kogoś przechodzącego… To mi musi wystarczyć.

Kiedyś wstaję z fotela, idę, mijam kilka przejść, zaglądam tu i ówdzie, nigdzie – nikogo…

Szukam dalej, otwieram kolejne drzwi, ani śladu, wprost niemożliwe, musieli ukryć się celowo. Szukam ich, coraz bardziej gorączkowo, z coraz większym niepokojem… wszędzie już chyba zajrzałem – nie ma ich… Wpadam w rozpacz, biegam, szarpię drzwi…

…i nagle dociera do mojej świadomości, że to musi być sen, koszmarny sen o samotności w pustym statku… To okropne, kiedy się śni coś przerażającego albo smutnego… Człowiek jest świadom niemożliwości, nierealności tego, co się wokół dzieje – i nie może nic na to poradzić, nie może obudzić się, wyrwać się z koszmaru…

Pamiętam, kiedy byłem mały i chorowałem na jakąś chorobę dziecięcą, z wysoką gorączką, może to była świnka albo coś innego, więc wtedy właśnie przeżywałem koszmary, z których nie sposób się wyrwać… i jeszcze kiedyś, już jako dorosły, też w gorączce… Wydawało mi się, że jestem uwikłany w ogromną, przestrzenną sieć przypominającą model jakiegoś kryształu, złożony z drucików i kulek… Albo model cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego, w każdym razie – była to jakaś okropnie skomplikowana przestrzenna siatka, a ja przedzierałem się przez nią, przeciskałem przez zbyt ciasne oczka, szukając drogi uwolnienia się z tej matni, i równocześnie mając świadomość, że sieć rozciąga się nieskończenie we wszystkich kierunkach, a moje usiłowania są daremne i będą trwać nieskończenie długo… Wtedy, w tym śnie, pomyślałem sobie, że tak może wyglądać piekło, kara wieczna, owo syzyfowe uwalnianie się od czegoś, co człowieka oplata ze wszech stron, bo takie właśnie powinno być piekło, tylko tą nieskończonością trwania różniące się od życia, które też jest ustawicznym wyplątywaniem się, tyle że nie wiecznym, a skończonym czasie, z nadzieją uwolnienia… Więc jeśli tego końca nie ma i po śmierci też trzeba się wyplątywać dalej, bez nadziei kresu, to takie piekło wystarczy, a niebem wobec tego byłaby błoga nicość…

To wszystko myślałem sobie w czasie tamtej gorączki, nie pamiętam skąd się wzięła, może z jakiegoś zapalenia okostnej albo ucha środkowego… A teraz, ten sen był podobny, tylko że byłem w pustym pudle statku, zawieszony w próżni, sam, bez celu i nadziei…

Takie sny bywają niezwykle uporczywe, nawet gdy się jest świadomym śnienia i chce się obudzić, co nieraz udaje się, czasem z wielkim trudem, a nieraz trwa i trwa… Albo z tego snu przechodzi się w inny, łagodny, odprężający – i śniący wierzy, że już się obudził, – śni mu się, że wstaje z łóżka i wszystko jest realne – a tu nagle masz! Jakaś niekonsekwencja, ktoś umarły dawno temu puka do drzwi i mówi ci dzień dobry, i już wiesz, że to dalej sen, bo twój umysł, po borykaniach z pierwszym koszmarem, wyczulony jest na wszystkie nonsensy, sprawdza, weryfikuje tę domniemaną rzeczywistość…

Tłukę się więc, w tym śnie po pustym statku, mnóstwo głupstw wyczyniam, wołam, szukam, wracam do sterowni, z determinacją wyłączam dźwignię głównego ciągu, wszystko w tym śnie, oczywiście, bo jeśli oni odeszli (jak, u licha? Oba promy na miejscu, w dokach, to też sprawdziłem, nie wyszli przecież w próżnię! To nawet we śnie nie daje się wyjaśnić, więc jeszcze jeden absurd i dowód, że to sen…), jeśli ich nie ma – to nie mogę odlatywać, dopóki sprawa się nie wyjaśni… A przez cały czas wysilam się, natężam, byle się wreszcie obudzić… Wreszcie – przypomina mi się wypróbowana metoda: iść we śnie do łóżka, zasnąć we śnie, obudzić się normalnie, w łóżku… Moim łóżkiem jest teraz fotel pilota, idę tam, siadam, kładę się na odchylonym oparciu…

…No i tak. oczywiście… Uff, co za koszmar, dobrze, że minął, wstaję. Dźwignia ciągu odblokowana, komputer podaje sygnały kontrolne, wszystko jak było. Kochana, dobra jawa!

Wychodzę z kabiny, zaglądam do jadalni, pora jest śniadaniowa. Są, oczywiście. Nawet mi któryś głową odkiwnął na moje dzień dobry. Przelotne spojrzenie Luizy. Znów blisko tego Letto, jakby celowo, żebym widział…

Piję kawę, mówię do nich, odpowiadają coraz częściej. Oswajam ich. Ukradkiem patrzą na moje czoło… Może zrozumieli.

Tak bywa często. Spotykam, ich, patrzę na nich, nie za długo. Odchodzę do swojej sterowni. Znów wracam. Są.

Ale koszmary nie dają za wygraną. W snach wraca ten cały lęk tłumiony w czasie gdy na nich czekałem, ten strach przed samotnością… Powtarza się regularnie, uporczywie – ale teraz już się nie boję, przechytrzyłem sen, mam na niego sposób. Odkąd mu nie wierzę, nie przejmuję się nim. Kiedy mam dosyć borykania się z sennym koszmarem – to myk na fotel, zasypiam we śnie i budzę się w rzeczywistości Już nawet nie zawsze sprawdzam tę rzeczywistość, nie testuję jej, nauczyłem się ją wyczuwać. Jest barwniejsza, weselsza… i ja też jestem w niej lżejszy, pogodniejszy… Chętnie bym w ogóle nie zasypiał, ale przecież muszę czasem…

Wszystko jest już prawie dobrze, Luiza nawet jakoś tak czasem spojrzy niby przypadkiem w moją stronę… I nagle kiedyś, przechodząc przypadkiem, popycham jedne drzwi – nikogo w kabinie, popycham drugie, staję skamieniały. Luiza i Letto, objęci, blisko obok siebie, siedzą, głowy schylone nad czymś – książka chyba albo jakiś notatnik… Nawet mnie nie dostrzegli. Cicho cofam się chyłkiem do sterowni, siedzę, myślę, myślę… Okropne. Więc jednak to jest to… Dlaczego?

Senne koszmary, teraz o wiele gorsze, walczą, nie poddają się, sposób na sposób, eskalacja doznań… Teraz już nie tylko pustka i samotność na statku… Patrzę, moje ręce na pulpicie – dziwne jakieś, nie moje, pomarszczone, chude, palce zgrubiałe w stawach… Ociężałość, trudno wstać z fotela, po co wstawać, wiadomo co znajdę poza kabiną. Nie warto nawet się ruszać, trzeba się zbudzić…

Ale jawa też zaczyna być koszmarem. Coraz częściej widzę ich blisko siebie, teraz już wiedząc co to znaczy… Śledzę ich ukradkiem, wstydzę się tego sam przed sobą… chcę ich przyłapać…

Nietrudno poszło udało się, na nieszczęście… To było straszne, ale stało się, moje nerwy wyczerpane sennymi majakami, zawiodły…

Widzę ich, wciąż mam to przed oczami, spleceni w uścisku, twarz przy twarzy… Ona, Luiza, moja Luiza, dla której ryzykowałem tyle, dla której chciałem od nowa stwarzać tamten skrzywiony, skarykaturowany świat… Ona z tym człowiekiem… To było za mocne dla mnie…

Pamiętam, rzuciłem się w ich stronę, on zerwał się, uderzyłem… Ona chciała go zasłonić, szarpnąłem zbyt mocno jej ramię, upadła krzycząc. Uderzyłem go jeszcze raz, skąd miałem w dłoni ten kanciasty kawałek metalu – nie wiem, po prostu odruchowo musiałem zabrać, idąc tutaj…

On upadł, wbiegli tamci dwaj, zaalarmowani okrzykiem Luizy. Chwycili mnie, wyszarpnąłem się. Nie oglądając się za siebie, uciekłem do sterowni. Biegli chyba za mną. Zatrzasnąłem drzwi i długo, długo tkwiłem tam lękając się wyjrzeć. Sny okropne, przytłaczające… Moje starcze ręce, ciężar przygniatający piersi… Boję się dotknąć twarzy, boję się podejść do lustra… straszne sny… Budzę się, jawa równie zła jak sny. Zamknięte drzwi…

Dlaczego boję się tych snów, wiadomo przecież, że mijają… chociaż coraz oporniej; coraz uporczywiej czepiają się mnie, nie dają się zepchnąć w niebyt… Budzę się już. nie ze snu w jawę, lecz ze snu w sen, taki sam albo zgoła ten sam – pustka stare, pomarszczone dłonie, nogi jak z waty… A przecież te dopiero pierwsze tygodnie lotu, jeszcze nie wyszliśmy z układu, komputer nie domaga się zezwolenia na pełny ciąg…

Wychodzę wreszcie, ostrożnie. Są? Co z Letto? Nie ma. Tu i tam, i tam jeszcze – patrzę, nie ma! Gdzie się podziewają? Pustka, nikogo, jak we śnie… Może to właśnie sen? Ale nie, ręce normalne, moje…

Och… przecież to nie dowód! Sugestia, do licha… Sen to sen, nie musi być konsekwentny, może w nim być raz tak, czy owak… Więc sen czy nie sen? Próbuję się obudzić… znaną metodą, na fotel, budzę się… nie… chyba zasypiam, bo teraz znowu te ręce starca, więc śnię czy… Jeszcze raz… To jednak jawa, obiegam statek, nikogo… Dla pewności jeszcze raz… To sen… tak, ale też nikogo. W całym statku…

I jeszcze coś… Sprawdzam doki. Brak jednego promu… We śnie i na jawie, za każdym razem brak jednego… Ale jest różnica: raz brak promu numer jeden, drugi raz – numeru dwa… Co się stało? Odlecieli? Zostawili mnie? Wrócili tam, na planetę? Ale, jeśli odlecieli… to ja…

Luizo! Nie mogłaś tego zrobić, dlaczego tak się stało? Potrzebowałem cię zawsze tak bardzo… A teraz – co zrobię? Co zrobię? Ani naprzód, ani wstecz – tylko to, tutaj, zostało…

4. Ekstrapolacja półwiecza kłamstw, czyli możliwe skutki

Do końca podróży pozostało trochę więcej niż dwa tygodnie. Po powrocie z Alfy Sloth zastanawiał się przez pewien czas nad treścią meldunku, jaki należało wysłać w kierunku Ziemi. Początkowo miał nawet zamiar powstrzymać się z tym meldunkiem. Najbliższe tygodnie mogły wyjaśnić wiele spraw, niezupełnie oczywistych w świetle notatek z Alfy… o ile w ogóle można było ufać temu zapisowi.

Ostatecznie jednak Sloth postanowił wysłać krótki raport, przynajmniej w sprawach bezspornie oczywistych: o spotkaniu statku i pasażera, o treści zapisu znalezionego w dzienniku… Czy także o własnych impresjach i wnioskach? Sloth nie był pewien, czy należy dzielić się z Ziemią własnymi uwagami i wątpliwościami. Może lepiej zaczekać, zebrać trochę faktów i obserwacji…