Jedna tylko uporczywa myśl nie dawała mu spokoju, gdy kreśląc i zmieniając wielokrotnie treść projektu meldunku przykrawał ją do zwięzłych ram radiodepeszy. Myślał o kolejnych wyprawach osadniczych. Wiedział o przygotowaniach do dwóch takich ekspedycji. Wprawdzie w chwili, gdy startowali z Ziemi, sprawa startu tych wypraw pozostawała w zawieszeniu. Zbyt dużo mówiło się o nie rozwikłanej wciąż zagadce zaginionego Konwoju do Ksi, atmosfera nie sprzyjała kontynuowaniu przedsięwzięć tego rodzaju, przeciwnicy koncepcji ekspansji ludzkości w kosmos zaktywizowali się i trzeba przyznać, że mieli pełne garście trudnych do podważenia argumentów…
Dwadzieścia trzy lata i parę miesięcy, które upłynęły od czasu startu ekipy Slotha, mogły jednak wystarczyć, by opadła fala emocji. Uparci zwolennicy osadnictwa mieli czas odbudować swe racje nowymi osiągnięciami technicznymi i przekonać czynniki decydujące o potrzebie kontynuowania programu. Być może, ruszyła już któraś z kolejnych wypraw…
Jeśli prawdą jest to, co wykoncypował uciekinier z planety Ksi, jeśli rebelianci byli tylko częścią całego systemu czy organizacji, a ich akcja – fragmentem zakrojonego na szeroką skalę spisku, to istnieje znaczne prawdopodobieństwo powtórzenia się podobnej sytuacji na innych planetach, do których dotrą osadnicy z Układu Słonecznego.
Sloth zdawał sobie sprawę z własnej bezsilności w obliczu takiego zagrożenia. Jego meldunek, wysłany teraz, dotrze na Ziemię na krótko przed powrotem ekspedycji. Ale nawet te cztery lata wyprzedzenia mogą zaważyć na czyichś losach, jeśli uda się wstrzymać choćby jedną z następnych wypraw osadniczych. Nie można jednak już pomóc tym, co wylecieli, lub być może ruszą w ciągu najbliższych lat dwudziestu…
Ostrzeżenie Ziemi przed możliwością sugerowaną w zapiskach uciekiniera było tylko jednym z czynników ponaglających Slotha do wysłania meldunku już teraz, zanim potwierdzą się uzyskane informacje. Można było wątpić w autentyczność relacji, można było nawet uznać ją za majaczenia chorego umysłu, lecz zlekceważenie najmniejszej choćby możliwości zagrożenia byłoby niewybaczalnym błędem. Kto wie, co może stać się z załogą ekspedycji zwiadowczej nim osiągnie cel i zdąży wysłać kolejny komunikat? Fotonowiec może przestać istnieć, załoga może zginąć, ale raz wysłanej wiązki fal radiowych nic nie jest w stanie dogonić i zniszczyć…
Pierwszym, prawie podświadomym odruchem Slotha po przeczytaniu zapisu był zakaz witalizacji kogokolwiek z pozostałych członków załogi. Nie wolno mu było pominąć tej nikłej zapewne możliwości, że do załogi prześlizgnąć się mógł ktoś związany z ową, nie wiadomo czy istniejącą, mafią. Jeśli istniał taki tajny wysłannik to on jeden z całej załogi wiedział, co się naprawdę zdarzyło z Konwojem. Nie mógł jednakże przewidzieć pojawienia się Alfy w przestrzeni, na drodze statku docierającego w rejon celu. O ile wszystko było prawdą, dziennik pokładowy Alfy stawał się ostrzeżeniem dla ekspedycji zwiadowczej, nieprzewidzianą przeszkodą w realizacji celów takiego emisariusza. Jeśli pozostawał w biostatorze… decyzja Slotha pozbawiła go możności działania i dostępu do informacji o bieżących wydarzeniach.
Jeśli jednak był nim jeden z trójki pilotów pełniących teraz służbę na statku? Sloth wykoncypował sobie, że wysłanie komunikatu na Ziemię będzie znakomitym testem dla tych trzech. Wszyscy oni wiedzą, czego ten komunikat będzie dotyczył. Jeśli któryś z nich spróbuje zrobić cokolwiek przeciw nadaniu depeszy, zdradzi się przed Slothem. Jeśli zaś żaden nie będzie próbował?
W takim przypadku istnieją dwie możliwości: albo wszyscy trzej nie mają z tym nic wspólnego, albo… ten jeden, będący agentem organizacji, nie wypełni głównej części swego zadania, bo sporo informacji dotrze do Ziemi i może pokrzyżować to przynajmniej część planów dywersji. O ile, oczywiście, Ziemia potraktuje poważnie relację Slotha zawartą w komunikacie…
W przypadku tej ostatniej możliwości – to znaczy nieujawnienia się potencjalnego wroga, niepewność pozostanie. Ale na to nie ma rady. Jeśli jest to tylko jeden człowiek, nie zdoła zbyt wiele zdziałać.
"Mam nadzieję, że wszyscy trzej nie są agentami mafii – zaśmiał się w duchu Sloth, podsumowując swe rozważania. – Zresztą, ci dwaj, którzy pełnili wachtę, raczej na pewno są poza podejrzeniem. Gdyby to był jeden z nich, to nie tylko nie dopuściłby do obudzenia mnie, ale jeszcze postarałby się unieszkodliwić towarzysza, gdy zdał sobie sprawę, że nadlatujący obiekt może być statkiem Konwoju. Pozostawałby ten trzeci, Achmat… Ale on jest dobrze znany tamtym dwóm i trudno przypuszczać… Chociaż, z drugiej strony, nie można całkowicie wykluczyć…
Miał już dość tych rozważań. Nie mógł pozbyć się natrętnych myśli, wywołanych tym dziwnym dokumentem – nie wiadomo, czy prawdziwym, czy stanowiącym produkt imaginacji autora. Cała konstrukcja myślowa dociekań Sloth? opierała się na tak niepewnych podstawach, że w gruncie rzeczy powinien był machnąć na to wszystko ręką i zaczekać na bieg wydarzeń. Nie potrafił jednak… Milczenie planety Ksi było faktem, który czynił prawdopodobnymi najbardziej nawet fantastyczne hipotezy, a on, dowódca tej wyprawy nie tylko odpowiadał za swój statek i załogę, lecz także miał do wypełnienia niebagatelne zadanie weryfikacji domysłów i przypuszczeń.
Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że znaleziony zapis, nawet przy założeniu całkowitej jego prawdziwości, obiektywizmu i wierności faktom, pozostaje dokumentem dotyczącym zaledwie pierwszych paru miesięcy nowej historii planety Ksi. Od czasu, gdy niefortunny pechowiec, czy – jeśli ktoś woli – słusznie przez los ukarany wyjątkowy łajdak i egocentryk, autor notatek, opuścił ów Nowy Świat, zdarzyć się musiało bardzo wiele. Pół wieku – to dwa nowe pokolenia potomków, pierwszych przybyszów…
Trzeba będzie odkryć ten świat na nowo, spenetrować go bez uprzedzeń, lecz z uwzględnieniem wiedzy uzyskanej o nim z zapisu.
Sloth przejrzał jeszcze raz napisany przez siebie meldunek, poprawił parę sformułowań i schował do kieszeni. Postanowił nadać to w obecności trzech pilotów. Dał im dość czasu na zapoznanie się z notatkami staruszka z Alfy i teraz spodziewał się usłyszeć ich zdania i opinie. Czy będą zgodni w swych poglądach? Do jakiego stopnia uznają zapis za wiarygodne źródło informacji? Bo, zdaniem Slotha, była w tym jakaś prawda – może niezupełnie obiektywna i niecała… No, powiedzmy, pewna część prawdy o planecie Ksi – tej sprzed lat pięćdziesięciu.
Ukrył w kieszeni miniaturowy porażacz i poszedł do kabiny pilotów. Silva siedział w fotelu przed głównym pulpitem, Omar pracował przy komputerze, Achmata nie było w sterowni. Zapytawszy o niego mimochodem, Solth dowiedział się, że jest przy swym pacjencie, starcu z Alfy.
– Wiesz, komandorze, nie mogę jednoznacznie ustalić tożsamości tego człowieka – powiedział Omar, odwracając się z fotelem. – Mam tutaj cały zestaw danych o załodze Alfy, wykorzystałem wszystkie informacje zawarte w dzienniku… i ani rusz. Wychodzą mi trzy nazwiska, spośród których nie sposób wybrać. Mam nawet zakodowane ich portrety, ale to oczywiście na nic się nie przydaje po tylu latach. Z zapisów oficerów wachtowych wynika, że pary, dyżurujących pilotów w ostatnich dniach przed buntem nie były stałe, cała załoga była już wtedy poza biostatorami i codziennie dobierali się inaczej na wachtach. Z Bogarem miało służbę co najmniej sześciu… A krytycznego dnia, oczywiście, nie zdążyli niczego wpisać.
– To są skutki nieprzestrzegania pewnych, uważanych za błahe szczegółów regulaminu służby. Harmonogram wacht powinien być sporządzony z wyprzedzeniem i na piśmie, a nazwiska pełniących służbę wpisywane przy jej rozpoczynaniu, a nie dopiero na końcu! – powiedział Sloth gderliwie. – Was też kiedyś sprawdzę! Ma być porządek na statku. Nie zapominajcie, że zbliżamy się do tej cholernej planety! A jeśli któryś z was zamierza się zbuntować, to niech się lepiej od razu przyzna! Ze mną nie pójdzie tak łatwo!
Obaj piloci roześmieli się dość szczerze. Sloth wezwał przez głośnik Achmata, a sam ustawił się w tylnej części sterowni, oparty plecami o ścianę.
– On jest w bardzo kiepskim stanie – powiedział Achmat wchodząc. – Nie mam z nim żadnego, kontaktu. Wydaje się, że broni się przed rozmową i ucieka w otępienie lub po prostu zapada w sen. Jeślibym musiał zwięźle opisać jego stan, to posiedziałbym, że przypomina mumię, żywą mumię… Zarówno fizycznie, bo jest niezmiernie chudy i wysuszony, jak też umysłowo. Poza tym, w chwilach przytomności zdradza objawy paranoi. Wydaje mi się, że bierze nas za własne majaki. Niewiele się od niego dowiemy, albo w ogóle nic. Nie zechce gadać z własnymi przywidzeniami.
– Trudno. Niewiele tu możemy dla niego zrobić. Zapakujemy go do biostatora i niech leży. Pięćdziesiąt lat mniej, czy więcej… – uśmiechnął się Sloth.
– Wygląda na dziewięćdziesiąt lat biologicznych. W normalnych warunkach byłby zapewne nieźle trzymającym się, zdrowym staruszkiem. Jego organizm musiał być kiedyś bardzo silny, lecz ta podróż nadszarpnęła go mocno. Głodował, choć podobno Omar znalazł mnóstwo żywności w ładowni statku.
– Pewnie stracił apetyt po tym wszystkim, co zrobił – wtrącił Silva. – Zżerały go wyrzuty sumienia, których chciał się pozbyć składając pisemne usprawiedliwienia…