Выбрать главу

– Miał rację, do licha. Mogę powiedzieć ci to samo – powiedział Sako smętnie. – Ale niestety, kiedyś trzeba przestać.

Milczeli obaj, myśląc o tym samym. Nakamura – siedemdziesięcioletni stary człowiek, urodzony w tym samym czasie, co Sloth, dziś czterdziestoparoletni mężczyzna, który nie zamierzał jeszcze wypadać z zaklętego kręgu owego "życia po kawałku", będącego udziałem pilotów dalekiego zasięgu.

Już po pierwszym rejsie zostawiało się wszystko za sobą – dom, rodzinę, przyjaciół i rówieśników. Decyzja o każdej następnej podróży kosztowała o wiele mniej wahań i rozterek. Przywykali do zmian, nie usiłując nawet przystosowywać się do świata, w którym gościli na krótko, by opuścić go na dalsze kilkadziesiąt lat; a kiedy wracali starsi o kilka czy kilkanaście, wszystko powtarzało się znowu. Niektórzy nie wracali, inni rezygnowali z powodu wieku i zdrowia, na ich miejsce przybywali młodzi – i tak trwał ten oddział nieśmiertelnych, jak ich nazywano w Komendanturze. "Czasowo nieśmiertelnych" – poprawiali to określenie oni sami.

– Dobrze, Sako – przerwał milczenie Sloth.

– Daj wszystkie materiały, jakie macie na ten temat. Odpowiem za parę dni. Wolałbym żebyście nie wysyłali na Ksi żadnych informacji o tej ekspedycji zwiadowczej.

– Czuję, że masz jakąś własną hipotezę. Nie radzę jednak zanadto się do niej przywiązywać, dopóki nie zapoznasz się z tym wszystkim – powiedział Sako, wręczając Slothowi grubą teczkę. – To tylko wyciąg z akt sprawy. Całość dostaniesz W postaci zapisów dla pamięci komputera w waszym statku.

– Do niczego się nie przywiązuję, i to głównie dzięki tej cholernej robocie, w którą się uwikłałem. A poza tym słyszę, że już mówisz o mnie jako o członku załogi… Powiedziałem, że pomyślę. Muszę jednak wiedzieć, czego się spodziewacie po tej ekspedycji. Innymi słowy, jakie jest moje zadanie?

– Przede wszystkim, musicie zbadać aktualną sytuację na Ksi. Resztę pozostawiamy twojej ocenie i decyzjom… – Nakamura zawahał się, szukając odpowiednich słów. – Rozumiesz chyba, że nie możemy z góry określić postępowania w okolicznościach, o których istocie nie mamy pojęcia… Dostaniesz wszelkie pełnomocnictwa, aż do… prawa użycia siły, jeśli to będzie potrzebne, celowe i…

– Myślisz o podjęciu walki z obcą cywilizacją?

– Nonsens… Nie wierzę w taką możliwość. Ale, powtarzam, otrzymujesz prawo swobodnej decyzji w każdej sytuacji…

– Wielkie dzięki! – burknął Sloth sarkastycznie. – Bardzo się cieszę, że nie każecie mi uzgadniać wszystkiego z Komendanturą. Czterdzieści lat świetlnych w obie strony…

– Jednak… – ciągnął Japończyk – byłoby dobrze, gdybyś wrócił i osobiście złożył raport. Po tych ostatnich dziwnych meldunkach mamy prawo nie ufać radiowym przekazom.

– Wrócę z rozkoszą. To jedno jest pewne… o ile będę miał po temu okazję.

– Cieszę się, że w tej kwestii nasze interesy są zbieżne… – Nakamura położył chudą dłoń na dłoni Slotha. – Wrócisz, kiedy uznasz, że sprawa jest wyjaśniona, że zrobiłeś wszystko, co było możliwe i pożądane. Ta podróż nie powinna kosztować cię więcej niż dwa lata, wliczając w to starzenie się podczas anabiozy. Nie możemy wymagać od ciebie zbyt wiele. Zależy nam na twoim osobistym zdaniu. Wierzę, że twoje decyzje będą optymalne. Jesteś najbardziej doświadczonym astronautą, jakim dysponujemy w tej chwili… Inni – albo już zakończyli służbę, albo są w dalekich rejsach…

Sloth pokiwał głową w zamyśleniu, i być może, w innej sytuacji czułby się uhonorowany takim zaufaniem Komendantury. W tym jednak przypadku oznaczało to podjęcie kolejnego ryzyka – może większego niż wszystkie dotychczasowe…

– Mam nadzieję – powiedział – że wszystko sprowadzi się do problemów natury technicznej. Gdyby wyniknęły jakieś inne okoliczności, rezerwuję sobie prawo do ostrożności w decydowaniu, aż do całkowitej nieingerencji.

– Oczywiście! Zrobisz wszystko, co Uznasz za stosowne. Najważniejsze, żebyśmy jak najszybciej poznali prawdę o planecie Ksi, w miarę możności z twojej ustnej relacji. Będziemy mieli dość czasu, by przygotować kilka następnych jednostek o napędzie fotonowym, zdolnych dotrzeć tam w razie potrzeby z niezbędną pomocą. Musimy jednak wiedzieć, czy należy je tam wysyłać… i z c z y m…

– Dobrze, zastanowię się i odpowiem za dwa, trzy dni… Gdzie mieszkam?

– Zarezerwowaliśmy ci pokój w hotelu, blisko astroportu. Miłe, spokojne miejsce. A gdybyś chciał poznać swoją załogę, to… chłopcy mieszkają w tym samym hotelu. Ich nazwiska masz w tej teczce.

– Dobrze. Nie wiem tylko, co zrobić z dziewczyną… – zastanowił się Sloth.

– Jeśli sobie życzysz, to skierujemy któregoś z pilotów, żeby się nią zaopiekował. Mamy tu kilku dobrych… specjalistów.

– Nie, nie trzeba. Poradzę sobie jakoś. Mam trochę wprawy t w tej dziedzinie. Musiałefla już parę razy głupio się tłumaczyć w podobnych okolicznościach – burknął Sloth, biorąc pod pachę teczkę z dokumentacją.

"Ostatni raz dałem się wciągnąć w podobną aferę" – powtarzał sobie w myślach wertując papiery rozłożone na biurku w hotelowym apartamencie. Za oknem świeciło słońce, widać stąd było ogród z basenem pełnym opalonych, młodych ciał. Większość pokoi w hotelu okupował jakiś zespół baletowy, na korytarzu spotykało się co chwila smukłe, długonogie dziewczyny. To zupełnie rozpraszało Slotha. Z trudem przekopywał się przez dokumenty, usiłując wyobrazić sobie, co naprawdę mogło zdarzyć się na tej przeklętej "planecie Ksi".

Całe szczęście, że nie było kłopotów z Aldą. Zrozumiała od razu, pożegnała się bez dramatów. Nie musiał mieć żadnych wyrzutów sumienia, co najwyższej trochę żalu do losu, bo dziewczyna była naprawdę świetną towarzyszką jego skróconego tak nagle urlopu…

Rozumiał teraz, dlaczego Komendanturze tak zależy na możliwie szybkim wysłaniu ekspedycji zwiadowczej. Sprawa miała parę aspektów, wśród których polityczny i społeczny zajmowały czołowe miejsca. Człowiek współczesny oswoił się i pogodził z sytuacją, w której potężne siły kształtują jego byt, manipulują jego życiem i otoczeniem w jakim żyje. W świecie rozwiniętej cywilizacji technicznej niezbędne jest zaufanie człowieka do systemu, którego jest częścią. Warunkiem tego zaufania jest jednakże pewne minimum poczucia bezpieczeństwa, jakie system musi zapewniać jednostce. Wieść o tym, że zaginęła ekspedycja naukowa do obcej gwiazdy, wstrząsa wprawdzie i smuci, ale nikt nie obwinia za to systemu, władz czy uczonych. Traktuje się to jako normalną cenę płaconą za postęp wiedzy. Jeśli jednak gdzieś na Ziemi lub innej planecie układu zginie zwykły człowiek – pasażer rakiety, pacjent, przechodzień, nieostrożne dziecko – ktoś, kto zaufał bezpiecznym w zasadzie urządzeniom, oddanym na użytek publiczny, które właśnie zawiodły – wówczas budzi się lęk w pozostałych użytkownikach techniki, niekoniecznie nawet podróżujących rakietami c/y spacerujących po ulicach ruchliwych miast… Fakt taki podrywa zaufanie do systemu, powoduje zachwianie poczucia bezpieczeństwa jednostki.

Jakież fatalne wrażenie musiała wywrzeć na opinii publicznej wiadomość o zaginięciu Konwoju, transportującego uśpionych w anabiozie,,zwykłych" ludzi, którzy zaufali organizatorom tego przedsięwzięcia… Już sama ta wieść wzburzyć musiała do głębi nawet tych, co nigdy w życiu nie wsiedliby do najzwyklejszej rakiety międzykontynentalnej.

Ale to jeszcze pół biedy. Uczestnicy przedsięwzięcia osadniczego byli ochotnikami – poniekąd wiec brali w rachubę znikome, lecz realne ryzyko, o którym ich uprzedzano. Jeszcze gorsze skutki mogła wywołać sytuacja, w której odpowiednie czynniki zwlekają z wyjaśnieniem sprawy, z udzieleniem pomocy… Tu już każdy przeciętny obywatel wyobraża sobie siebie samego lub swych bliskich – na przykład w windzie miedzy piętrami wieżowca albo w zakleszczonym w kanale wagonie podziemnej kolei pneumatycznej, albo w dziesiątku innych codziennych realnych sytuacji… I co? I nikt nie spieszy z ratunkiem? – pyta szary człowiek. Gdzie są ci, którzy powinni udzielić pomocy? Czy wolno tolerować opieszałość w takich okolicznościach? Jeśli się nic nie robi przez kilka lat w sprawie zaginionych czterech tysięcy zwykłych obywateli – to na cóż może liczyć jeden zwykły obywatel, który zasłabł w przejściu podziemnym albo ugrzązł w szybie windy?

Takie skojarzenia, powstające w umysłach milionów ludzi, stają się diabelnie destruktywne dla urabianego w nich przez całe życie poczucia bezpieczeństwa, tak ważnego dla funkcjonowania systemu społecznego.

Wysłanie ekspedycji na Ksi było więc konieczne w znacznej mierze dla osiągnięcia spektakularnych efektów propagandowych: popatrzcie ludzie, oto wyciągamy pomocną dłoń do tych, których wpakowaliśmy w kabałę. Odpowiadamy za posunięcia dokonane przez nasz system, choć to nie my ich wysłaliśmy, lecz nasi ojcowie i dziadkowie.

Jednakże wyprawa zwiadowcza nie była tak bardzo pozbawiona realnych szans niesienia pomocy, jak się Slothowi wydawało na początku. Po przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że naprawdę ma szansę kogoś uratować, choć od ostatniej depeszy z rejonu Ksi minęło dwadzieścia pięć lat. Jeśli bowiem założyć, że przyczyną milczenia są jakieś kłopoty techniczne, nie zaś totalna zagłada wszystkich jednostek Konwoju, to trzeba brać pod uwagę szereg różnych możliwych sytuacji. Może statki krążą na orbitach wokół Ksi, gdzie, jak wiadomo, dotarły – wraz z nieodłącznymi zasobnikami pełnymi hibernowanych ludzi? Może zasobniki osadzono na powierzchni planety, a dopiero później jakieś nieszczęście spotkało żywą załogę? Trudno wprost wyobrazić sobie, by ani jeden statek nie ocalał, ani jeden pojemnik z ludźmi nie pozostał – w przestrzeni lub na powierzchni… A jeśli pozostał choć jeden – to obowiązkiem ludzi z Ziemi jest dotrzeć tam i sprawę wyjaśnić. Każdy ze statków dźwigał po pięć takich zasobników z ludzkim ładunkiem. Każdy zasobnik – to dwieście osób w stanie anabiozy.