Sloth sięgnął do kieszeni i wydobył kartkę papieru.
– Przygotowałem meldunek dla Komendantury – powiedział, bacznie obserwując wszystkich trzech pilotów.
– O tym zapisie? – spytał Achmat.
– O wszystkim po trochu, ale w dużym skrócie.
– Słusznie, komandorze – powiedział Silva, nie odrywając wzroku od tablicy kontrolnej.
– Jeśli nam ktoś zrobi podobny kawał, jak im przed lądowaniem, to przynajmniej będą coś wiedzieć o tym na Ziemi.
– Zaraz przygotuję nadajnik do emisji – powiedział Omar wstając i podchodząc do panelu radiostacji.
Sloth obserwował, jak kolejno zapalają się lampki sygnalizujące gotowość wzmacniacza, modulatora, przetwornika i anteny kierunkowej.
– Sam nadasz, komandorze? – spytał Omar, odwracając się do Slotha.
– Nie, ty przeczytaj. Masz lepszą dykcję – uśmiechnął się Sloth, podając mu tekst.
Patrzył uważnie, jak w miarę czytania wypełnia się świetlnymi znaczkami ekranik kontrolny układu kodowania. Omar skończył czytanie, a potem nacisnął przełącznik emisji. Kilkanaście zdań komunikatu, skondensowane w jeden sekundowy ładunek informacyjny pobiegło z emitera w kierunku Układu Słonecznego. Automat powtórzył emisję przepisową ilość razy, a Sloth odetchnął z ulgą. Podszedł do Achmata, który przeglądał dziennik z Alfy.
– Czytaliście? – spytał siadając. Potwierdzili kolejno, a Silva dodał:
– Rozmawialiśmy już nawet na ten temat i okazuje się, że każdy wyrobił sobie zupełnie inny pogląd na tę historię.
– Bardzo mnie to cieszy – powiedział Sloth.
– Jednomyślność zawsze wydaje mi się podejrzana…
– Ja na przykład – powiedział Omar – odnoszę wrażenie, że staruszek napisał z nudów opowieść fantastyczną, nie mającą nic wspólnego z rzeczywistością.
– Pogląd dość skrajny. Na drugim biegunie należałoby umieścić uznanie całego zapisu za wierną relację z rzeczywistych zdarzeń. Oczywiście, żaden z tych poglądów nie jest zapewne słuszny, bo prawda lubi leżeć pośrodku… – zauważył Achmat.
– …i być bardziej skomplikowana – dodał Sloth. – Ale trzeba rozpatrzyć wszelkie nasuwające się możliwości. Musimy ocenić wartość informacyjną tego materiału. Może się to bardzo przydać tam, na planecie…
Achmat zamknął dziennik i potrząsając nim, powiedział:
– Zauważcie pewną specyficzną cechę tego tekstu. Jego fragmenty początkowe, wszystko, co dotyczy przewrotu, życia na planecie, poczynań narratora – ma cechy suchej, chłodnej relacji, przeplatającej się z logicznymi rozważaniami autora – bohatera wydarzeń. Im bliżej jednak końca, a w szczególności od chwili jego przybycia na Alfę, opowieść zaczyna tracić spoistość i logikę, rozmywa się w jakieś niejasne wizje, impresje, sny… Przypuszczam, że odzwierciedla to pogarszający się z czasem stan jego umysłu. To są postępy choroby psychicznej wywołanej ponownym przeżywaniem w wyobraźni wszystkich zdarzeń, które obciążają narratora kompleksem winy. Usiłuje on odrzucić od siebie to poczucie winy… Zauważyliście bliznę na jego czole? To właśnie próba ekspiacji, oczyszczenia się, wyzbycia widocznych dowodów własnej nielojalności wobec pozostałych towarzyszy… Gnębi go poczucie odpowiedzialności za ich los, sumienie jego obciążone jest zabójstwem co najmniej dwóch dawnych kolegów… Pozostawiony z tym psychicznym bagażem na pastwę samotności, pozbawiony uczucia kobiety, którą kochał, wreszcie pozbawiony jej obecności – popada w stan ciągłe] ucieczki przed sobą, swoją przeszłością. On ucieka nie tylko od planety Ksi. Ucieka od wszystkiego – bojąc się równocześnie owej samotności, w którą się pogrąża.
– Wszyscy oczywiście zgadzamy się – powiedział Silva – że cały zapis w dzienniku powstał dopiero po dotarciu tego człowieka na Alfę. Nie pisał tego w jednym czasie. Zapis dokonany został w wielu etapach, to widać po zmianie charakteru pisma, ewoluującego od czytelnego i wyraźnego aż do roztrzęsionych gryzmołów. Dla mnie zatem, część zapisu dotycząca planety nosi znamiona prawdy. Pisał to na początku pobytu na Alfie, jeszcze na orbicie, w oczekiwaniu na przybycie Luizy i towarzyszy. Wtedy jeszcze jego choroba psychiczna nie dawała o sobie znać, nie było dostatecznych powodów by w nią popadał… Dopiero później gdy odczuł pogardę ze strony dziewczyny i tamtych, gdy zabił lub sądził, że zabił, swego rywala, gdy wreszcie opuścili go wszyscy, oszalał z samotności i rozpaczy, popadł w bezwład i obojętność. Być może, nawet nie chciał już nigdzie lecieć. Świadczyłoby o tym zaniechanie włączenia głównych silników, pomimo że zapasy, paliwa były jeszcze spore; jak również nie skorzystanie z biostatora, choć to dawałoby mu pewne szansę dotarcia do Ziemi, gdyby nawet zdał się całkowicie na automatyczne pilotowanie statku…
Sloth słuchał tej wymiany poglądów, uśmiechając się coraz wyraźniej. Pewna myśl kiełkowała w jego mózgu, narzucając się coraz silniej.
– Wiecie co, chłopcy? – powiedział wreszcie. – Chyba wiem, jak to wyglądało naprawdę!
Patrzyli na niego z zainteresowaniem, on uśmiechał się jeszcze przez chwilę, a potem spoważniał nagle.
– Myślę, że na Alfie nie było nikogo więcej, oprócz tego nieszczęśnika – powiedział powoli.
– Nie było Luizy, Letto, ani tamtych dwóch… On bardzo chciał, żeby ktoś do niego przyleciał. To miało być dowodem, że ktoś jednak wybaczył mu i zaufał. Czekał na to bardzo długo i to oczekiwanie było już zupełnie nie do zniesienia. On ich sobie wymyślił! Tak, wymyślił, a ściślej biorąc śnił ich obecność, podczas gdy na jawie nie było nikogo. Jego chory mózg wybrał sobie śnione sytuację i uznał je za zjawę, bo zawierały to właśnie, czego pragnął. A rzeczywistość – pustą, smutną i beznadziejną – wygodniej mu było uznać za sen. On żył w świecie własnego snu, wyobrażonej "rzeczywistości" sennych marzeń i urojeń. Tylko we śnie była Luiza – lecz poczucie winy kazało mu ukarać siebie samego, i wymyślił zdradę: tylko we śnie zabił rywala, bo jego podświadomość przypominała mu, że wcześniej już stał się zabójcą. Zabił Letto, a potem usunął ze swego snu także Luizę i pozostałych, karząc się sam za zabójstwo. Przy tym, z logiką szaleńca, musiał wreszcie wprowadzić jakiś porządek, jakąś równowagę pomiędzy snem i jawą, urojeniem i rzeczywistością Stworzył ich – a potem spowodował ich zniknięcie, żeby stało się zadość konsekwencji, żeby połączyć w jedno ową dwoistą rzeczywistość. Sam już nie potrafił odróżnić jawy od snu, więc sprowadził je do jednego i tego samego obrazu – pustego statku, w którym leciał lub śnił lot w pustkę starości i śmierci… Tak to musiało wyglądać. Zresztą, spróbujcie raz jeszcze przeczytać końcowe fragmenty zapisu, używając tego klucza, który proponuję. Wtedy wszystko zaczyna się zupełnie dobrze zgadzać…
– Świetnie, komandorze… – uśmiechnął się Achmat. – Nie wiemy tylko jeszcze, jednego: kiedy pisał swoje notatki? We śnie, który brał za jawę? Wówczas nie powstałyby w ogóle! Na jawie, którą brał za sen? To byłoby bez sensu z jego punktu widzenia!
– Jeśli te notatki w ogóle istnieją, to znaczy, że nie zastanawiał się i pisał je – z jego punktu widzenia – zarówno we śnie jak i na jawie…
– Jaka szkoda – zaśmiał się Silva – że nie możemy przeczytać tej ich części, którą pisał we śnie! Może wniosłoby to jeszcze parę informacji…
– I tego, co mamy, wystarczy, by dostać zupełnego pomieszania – pokiwał głową Sloth. – Spróbujcie teraz ustalić, gdzie przebiega granica pomiędzy tekstem pisanym przez człowieka w pełni władz umysłowych i częścią pisaną już przez szaleńca! A zresztą, chyba to nie jest konieczne. Początek powinien być w miarę prawdziwy. Spróbujcie więc zastanowić się, co mogło wyewoluować przez lat pięćdziesiąt z warunków początkowych, określonych w tych notatkach. Wnioski takie przydadzą się nam przy ustalaniu planów dalszego działania!
Nie należy wierzyć tym, którzy twierdzą, że napęd fotonowy pracuje bezgłośnie. Po wyłączeniu ciągu, gdy ogromna bryła statku obiegała już planetę po stałej orbicie parkingowej, Sloth mógł się przekonać, że istnieje pewna różnica pomiędzy tą i tamtą ciszą. Teraz było naprawdę cicho aż dzwoniło w uszach. Zastanawiał się, skąd pochodził tamten delikatny szum, lub może odbierana całym ciałem subtelna wibracja, tak słaba, że po paru dniach przestawało się ją zauważać i dopiero wyłączenie silników pozwalało odczuć jej brak… Przyszła mu do głowy śmieszna myśl, że można by to tłumaczyć bębnieniem fotonów o powierzchnie wklęsłych zwierciadeł. Od razu wyobraził sobie odpowiednią sytuacją: okrąglutkie z podziwu, zielone albo błękitne oczy dziewczyny – i on, Sloth, opowiadający banialuki o podróży z prędkością podświetlną, z takim przyspieszeniem, że aż słychać strumień fotonów bijących w reflektory.
Strasznie to lubił. Nie tyle może owe niewinne łgarstwa, co właśnie te pełne zachwytu zapatrzenie jakichś ładnych oczu. Śmiał się w duchu, kiedy słyszał wypowiedzi pilotów pozaukładowych, którzy w wywiadach dla prasy i holowizji z egzaltacją podkreślali, że pełnia życia zaczyna się poza orbitą Plutona. Dla niego prawdziwym życiem były – mimo wszystko – jednak te miesiące spędzane na Ziemi. Dalekie podróże stanowiły tylko przerywniki, cezury dzielące czas na owe kawałki życia, o których mówił stary Sako. Były jak pokrzepiający sen potrzebny po to, by oddzielić dzień od następnego dnia. Sen pełen fantastycznych, czasem groźnych wizji – lecz śniony z niezachwianą pewnością kolejnego przebudzenia w nowym dniu, w nowej, zmienionej rzeczywistości tej jedynej planety, gdzie żyły wciąż takie same i niezmiennie rozkoszne stworzenia o dużych, zachwyconych oczach…