Выбрать главу

– Och, mówiłem ci już, nie pamiętam szczegółów! Wiem tylko, że tutaj jest najlepiej i nigdzie lepiej być nie może… Jeśli ktoś ci mówi, że na Ziemi nie ma Władców i Dozorców, którzy gnębią i katują resztę ludzi, to nie słuchaj go. A już w żadnym razie, nie powtarzaj… jeśli chcesz dożyć tutaj mojego wieku i mieć się nie najgorzej. Młody jeszcze jesteś, kawał życia przed tobą. Nie interesuj się tymi sprawami, to nie jest… bezpieczne. Po co mają cię posądzać, że jesteś… szpiegiem z Ziemi?

– A jeśli jestem? – uśmiechnął się Sloth.

– E, tam. Ziemia… – starzec przymknął mętne teraz, pijane oczy. – Ziemia jest bardzo daleko i nic nie może nam po… zrobić! – poprawił się szybko, przytomniejąc nagle i rozglądając się z lękiem.

– Nie bój się, Pak! – powiedział Sloth, wstając. – Ziemia jest wszędzie tam, gdzie są ludzie, którzy ją pamiętają. A to, co piłeś, to był prawdziwy dżyn!

Wyszedł szybko, z książką pod pachą, pozostawiając starca z miną wyrażającą zupełną dezorientację.

Achmat skręcił pomiędzy pierwsze domy a Silva poszedł dalej, aż do drogi, wyłożonej kamiennymi płytami, wiodącej z osiedla poprzez środek dzielnicy willowej aż do stóp ogromnego posągu Głowy pod szczytem wzgórza. Skręciwszy w tę drogę, Silva wmieszał się w potok ludzi zmierzających w górę, w stronę posągu. Szli pojedynczo albo rodzinami, niosąc na plecach wypełnione czymś worki i torby. Niektórzy ciągnęli za sobą małe wózki na dwóch kółkach, sklecone z drewna i wyplatane gałązkami przypominającymi wiklinę.

U wylotów uliczek, dochodzących do drogi spomiędzy domków i willi, stali pojedynczo lub parami mężczyźni wsparci na długich, drewnianych pałkach i bacznie obserwowali idących. Silva przeszedł umyślnie blisko jednego z nich i spojrzał na jego numer. Składał się on z trzech części: dwie cyfry łamane przez coś tam i jeszcze raz przez coś.

"Strażnik, wnuk strażnika. – pomyślał Silva. – Zdaje się, że władza jest tu przywilejem dziedzicznym".

– Ej, ty, tam! – usłyszał nagle za sobą.

Drgnął wewnętrznie, ale szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Paru spośród idących obejrzało się, ktoś przystanął.

– Ty, w czystym kombinezonie!

Silva usłyszał kroki za sobą, jakaś ręka spadła na jego ramię. Zatrzymał się.

– Do mnie mówisz? – spytał, odwracając się powoli.

Zobaczył twarz strażnika, którego mijał przed chwilą.

– Do ciebie. – Strażnik spojrzał przelotnie na czoło Silvy. Dokąd to, z pustymi rękami?

– Tam – powiedział Silva, wskazując głową w stronę posągu.

– On jest ze mną – powiedział jakiś starszy mężczyzna, potrząsając dużym workiem, który niósł. – To mój brat.

Strażnik porównał numery.

– Jaki tam brat! – powiedział z powątpiewaniem, puszczając ramię Silvy.

– Cioteczny, panie strażnik! – mruknął tamten, biorąc Silvę pod łokieć. – Chodź, Bent.

O kilkanaście kroków dalej puścił łokieć Silvy i zmrużywszy oko powiedział:

– Dziś ja tobie, jutro ty mnie!

Szli dalej obok siebie. Silva patrzył na posąg. Przedstawiał głowę mężczyzny o małych oczach, z długą brodą i wąsami. Na jego czole widniała wykuta wielka cyfra "l". W miarę zbliżania się do posągu dostrzegł, że jest on zbudowany z odrębnych, mniejszych i większych brył kamiennych, podobni t jak egipskie piramidy.

– Nie lubisz strażników? – spytał ostrożnie mężczyznę z workiem.

– Nie lubię, jak się człowieka czepiają bez powodu – mruknął – ale co byśmy zrobili bez nich gdyby przylecieli tamci…

– Kto?

– No, przecież wiesz, kto może przylecieć. Ci obrzydliwcy, oprawcy, gnębiciele! – W jego oczach zapalił się autentyczny płomień nienawiści. – Żeby ich baradarak rozszarpał!

W miejscu, gdzie potężna głowa wyrastała ze zbocza, Silva zauważył mały w porównaniu z posągiem szary budynek. Przy nim kończyła się droga. Ludzie podchodzili do stojących przed budynkiem strażników i pod ich czujnymi spojrzeniami opróżniali swoje worki i torby do skrzynek, ustawionych na placu. Strażnicy notowali coś skrzętnie, ludzie odchodzili i wracali drogą ku osiedlu, zwijając puste torby. Co pewien czas strażnicy odnosili napełnione skrzynki do wejścia budynku, gdzie odbierał je ktoś z wnętrza.

Obok budynku Silva zauważył stojący samochód terenowy. Pojazd był w stanie kompletnej, ruiny, lecz w pewnej chwili, gdy Silva zatrzymał się na skraju placu, ktoś uruchomił silnik i ruszył, zakręcając ostro i trąbiąc na pieszych, pomknął w dół po kamienistej drodze, z jazgotem żelastwa i rykiem klaksonu.

Kilka osób, odskakując w ostatniej chwili na pobocze, cudem uniknęło potrącenia.

– Co to za wariat? – spytał Silya przypadkowego towarzysza, który wracał właśnie z opróżnionym workiem.

Mężczyzna spojrzał na niego ze zgrozą i rozglądając się trwożnie dokoła, wyszeptał:

– Co ty? Nie poznałeś? Przecież to był Trzy łamane przez jeden, syn Trójki! Samego Morlena!

– Ale… przecież omal że nie rozjechał paru osób tym straszliwym gratem! A strażnicy nawet go nie zatrzymali!

Mężczyzna patrzył na Silvę wciąż tym samym spojrzeniem, pełnym świętego oburzenia.

– Jak to? Zatrzymać? Przecież to syn Trójki!

– A kimże on jest, że wszystko mu wolno?

– Czyś ty, chłopie, zwariował? Pytasz, kim on jest? On jest synem Trójki, i nie musi być nikim więcej!

Wyjaśniwszy tę kwestię, mężczyzna odwrócił się nagle, pozostawiając Silvę z niezbyt mądrą miną.

Od strony posągu zachrypiało coś nagle i potężny głos megafonu osadził na miejscu leniwie wędrujący tłumek wchodzących i schodzących.

"Witamy was w Dniu Wdzięczności i dziękujemy za waszą ofiarność, którą uznajemy za poparcie i uznanie dla naszych wysiłków – mówił megafon, umieszczony w szczelinie między wargami posągu. – Wasze Dobrowolne Dary posłużą dla umocnienia naszych sił obronnych przeciw zakusom wrogiej planety. Jak wiemy z pewnych i sprawdzonych źródeł, wrogie zamiary oprawców z Ziemi wzmagają się ostatnio… Musimy więc zewrzeć nasze szeregi, by bronić zdobyczy, które kosztowały nas tyle wysiłku i wyrzeczeń.

Nie pozwolimy uczynić się niewolnikami, jak ci nieszczęśliwcy, którzy mieszkają na Ziemi i cierpią ucisk swych Władców i Dozorców. Obronimy nasz szczęśliwy, dostatni świat, który ku lepszemu jutru zmierza pod wodzą Genialnej Jedynki i jego wiernych pomocników, pod ochroną naszej czujnej straży! Precz z najeźdźcami z Ziemi!"

Okrzyk z tysiąca piersi wstrząsnął powietrzem. Ku niebu wzniosło się tysiąc zaciśniętych pięści, grożąc dalekiej planecie… Silva poczuł ciarki na plecach.

"A teraz komunikat o pracach publicznych. W nadchodzącej dekadzie do prac rolniczych udadzą się osoby, u których pierwsza część numeru kończy się cyfrą cztery. Pozostali obywatele przystąpią do prac w kamieniołomach i przy transporcie budulca. Rozpoczynamy budowę następnego fragmentu pomnika Bohaterów Pierwszej Dziesiątki, któreg pierwszą część ukończyliśmy po dziesięciu latach ofiarnych wysiłków całej ludności.

Gotowy pomnik upamiętni na wieki wspaniały wysiłek tych dziesięciu dzielnych ludzi, którzy stworzyli naszą nową ojczyznę".

Tym razem tłum nie wzniósł żadnego okrzyku, a Silvie wydało się nawet, że wszystkie plecy przygarbiły się nieco…

Sloth kluczył uliczkami, oglądając osiedle i podsłuchując rozmowy ludzi. Zorientował się z nich, że trafili na dzień wolny od pracy, zwany tu Dniem Wdzięczności. Święto to, przypadające raz na dwanaście tutejszych dni, wiązało się z przykrą dla mieszkańców powinnością Dobrowolnych Darów – dzielenia się częścią dóbr otrzymanych uprzednio ze zbiorów i wyrobów wspólnych gospodarstw i warsztatów wytwórczych. Jak można było łatwo się domyślić, owe dary przeznaczone były na utrzymanie administracji i strażników. Ci ostatni byli szczególnie aktywni w przypominaniu mieszkańcom o moralnym obowiązku dobrej woli w zakresie składania tychże darów. Sloth był świadkiem, jak patrol złożony z Czterech strażników penetrował jedną z lepianek w poszukiwaniu czegokolwiek do zabrania.

– Już drugi raz nie składasz Dobrowolnych Darów, obywatelu Numer Taki to a Taki łamany przez Owaki – krzyczeli strażnicy, wywracając wszystko do góry nogami.

Gospodarz lepianki lamentował głośno, dzieci darły się niemiłosiernie, aż strażnicy, znalazłszy plastikowy pojemnik wódki i parę pęczków rzepy na zakąskę, odczepili się wreszcie. Sloth obserwował tę scenę przysiadłszy na kamieniu po drugiej stronie ulicy.

Widział, jak gospodarz splądrowanego domu odprowadza wzrokiem odchodzący patrol, a twarz jego wypogadza się w miarę jak się oddalają.

– Nie martw się, bracie! – powiedział Slotn. podchodząc do poszkodowanego. – Mam jeszcze trochę.

Wyciągnął butelkę i potrząsnął nią przed nosem mężczyzny, który uśmiechnął się przyjaźnie, zapraszając gestem do wnętrza rudery. Sam wyszedł na chwilę i wrócił, dzierżąc spory połeć wędzonego mięsa i koszyk ogórków.

– Niedoczekanie ich, złodziei, żeby co ode mnie dostali! – powiedział, stawiając wiktuały na nędznym stole. – U mnie jest bieda, nie ma co do gęby włożyć.

Zaśmiał się, krojąc plastry mięsiwa nożem z zaostrzonego kawałka stalowej blachy.

– Złapią cię kiedyś – powiedział Sloth.

– To i złapią. Przecież oni dobrze Wiedzą, że ludzie mają więcej niż pokazują. Ale nie u każdego potrafią znaleźć.