Выбрать главу

– Z kłusownictwa? – spytał Sloth, Wskazując na mięso.

– A jak? Myślałeś, że z rynku? Kto by tam miał czas godzinami wyczekiwać?!

Wypili, pogadali i Sloth wyszedł po kwadransie z paroma nowymi wiadomościami. Niezawodny środek do zawierania znajomości kończył się niestety w jego butelce. Należało wracać.

Skierował się znów w stronę centralnego placu osiedla. Uszu jego dobiegł głośny warkot gdzieś nad głową. Rozejrzał się. Od strony wzgórza nadlatywał śmigłowiec. Silnik charczał i krztusił się ostatnim tchem, aż strach było patrzeć, a co dopiero wyobrazić sobie podróż takim gruchotem. U spodu tej latającej trumny uwieszony był na linach jakiś ciemny tobół.

Nagle ze wszystkich lepianek wybiegać zaczęli ludzie. Z nożami w dłoniach pędzili na złamanie karku w stronę środka rynku, nad którym zawisł śmigłowiec ze swym ładunkiem. Sloth przystanął i potrącany przez przebiegających, obserwował rosnący tłum. W pewnej chwili śmigłowiec obniżył się znacznie, odczepiono liny i ogromny, ciemny kształt pacnął o ziemię. Pokrył go zaraz mrowiący się tłum.

– Go się dzieje? – zagadnął Sloth jakąś staruszkę siedzącą ze stoickim spokojem na progu pobliskiej lepianki.

– Nie Widzisz? Mięso.

– A ty… nie chcesz, babciu?

– Żeby mnie tam zgnietli? – wzruszyła ramionami. – A w ogóle, to zębów nie mam, żeby jeść takie twardziele. Przecież to murlong, stary i pewnie łykowaty.

Pierwsi zdobywcy wracali właśnie niosąc triumfalnie w dłoniach krwawe ochłapy murlonga.

– Dawniej,to czasem dali kawałek mangura albo wipsa… Teraz to i murlong rzadko bywa.

– Żeby to chociaż podzielili sprawiedliwie… – mruknął jakiś przechodzący staruszek.

– Ej, gadacie głupstwa – obruszyła się babcia. – Jakby podzielili, to po ile by wyszło? Pół kęsa dla każdego. A tak, kto pierwszy, ten lepszy.

Achmat już po raz czwarty wycofywał się z kolejnej ulicy, którą chciał dotrzeć w głąb dzielnicy willowej. Za każdym razem drogę zastępował mu strażnik, pstrzył na numer i ręką wskazywał, że należy zawrócić. Jeden, do którego Achmat zbliżył się niespodziewanie, poparł niecierpliwy gest pogardliwym pomrukiem: "Dokąd, leziesz, łajzo czterocyfrowa" i sięgnął do wiszącej u boku długiej drewnianej pałki.

Achmat wycofał się w stronę osiedla, a potem obszedł wzgórze od wschodu, gdzie stok zbiegał w kierunku krzewów i wyrastającej za nimi ściany lasu., Tutaj, ukryty w wysokiej trawie, zmył z czoła pierwszą, czterocyfrową część swego numeru i starannie wpisał w jej miejsce cyfrę "dziewięć".

"Jak w grze liczbowej – pomyślał przy tym. – Licho wie, czy nie trafiłem kulą w płot".

Na wszelki wypadek przełożył do bocznej kieszeni mały ciśnieniowy pojemnik z gazami i umieścił w nozdrzach kapsułki filtracyjne.

Rozejrzawszy się wokoło, skierował się znów ku zgrupowaniu budynków na stoku. Od tej strony dzielnica willowa była widać mniej starannie strzeżona, bo zdążył wejść pomiędzy pierwsze budynki, nim wyrósł przed nim strażnik. Spojrzawszy przelotnie na czoło Achmata, usunął się skwapliwie z drogi i wyprężył się z szacunkiem, odprowadzając go wzrokiem do najbliższego skrzyżowania. Achmat dostrzegł kątem oka drugiego strażnika, ukrytego w krzakach, w ogródku willi, którą właśnie mijał. Udając, że go nie dostrzega, wszedł w alejkę prowadzącą w kierunku wejścia do budynku i przez chwilę obserwował dom zbudowany z grubych pni drzewa, łączonych znaną od wieków techniką stosowaną przez ludowych cieśli w wielu regionach Ziemi.

Okna były przesłonięte matowymi, nieprzejrzystymi płatami jakiejś substancji – być może prymitywnie wyprodukowanego szkła albo jakiegoś tworzywa organicznego.

Dom przedstawiał się okazale w porównaniu z sąsiednimi; Achmat postąpił jeszcze kilka kroków w jego stronę.

– Przepraszam Waszą Równość – usłyszał za sobą pełen uszanowania głos strażnika, który wyłonił się zza krzaka. – Jego Równość Trzy przez Jeden jest chwilowo nieobecny.

– Ach, tak?… – uśmiechnął się Achmat, sięgając nieznacznie do kieszeni. – Pozwolę sobie wpaść później.

Zawrócił w stronę ulicy. Gdy mijał strażnika, dostrzegł jego badawcze spojrzenie kontrolujące numer. Coś jakby wyraz niepewności pojawiło się w tych bystrych oczach, wbitych w jego czoło.

Przeszedłszy wolno kilka kroków, Achmat odwrócił się nagle. Strażnik sprawdzał coś na trzymanej w dłoni kartce papieru.

– Coś nie w porządku? – Achmat zatrzymał się zwrócony ku strażnikowi.

– Nie, nic takiego, Wasza Równość. Proszę wybaczyć, obowiązek służbowy… – uśmiechnął się strażnik przepraszająco. – Nie znam Was osobiście, więc… – pozwoliłem sobie sprawdzić w rejestrze…

– I co? – Achmat patrzył wyczekująco.

– .No… oczywiście… nie ma tu numeru Waszej Równości… – bąknął strażnik, chowając świstek do kieszeni.

– Pokażcie to!

– Przepraszam Waszą Równość, ale…

– Pokażcie! – Achmat podszedł do strażnika i puścił w jego twarz strumyk gazu z ukrytej w dłoni butli.

Pod osłoną krzewów zaciągnął bezwładne ciało w głąb ogródka i ukrył wśród zarośli. Z kieszeni kombinezonu strażnika wydobył spis i przejrzał długą kolumnę liczb – zapewne rejestr tych, do których miejscowe władze nie żywiły zbytniego zaufania. Były w tym spisie pozycje zaczynające się od numerów trzy i czterocyfrowych, lecz oprócz nich było także sporo rozpoczynających się jedną lub dwiema cyframi. Oprócz oficjalnego niejako zróżnicowania na potomków Pierwszej Dziesiątki – którym, jakby dla podkreślenia szacunku należnego ich przodkom – przysługiwał tytuł "Waszej Równości" – oraz potomków pierwszych strażników i całej reszty istniały jeszcze dodatkowe, poufne podziały, związane zapewne ze stosunkiem poszczególnych osobników do ekipy, dyktatorskiej.

Achmat przepisał rejestr do notesu i pozostawiając uśpionego strażnika ukrytego w zaroślach ogrodu, wrócił przed budynek. Miał wielką ochotę zajrzeć do jego wnętrza, lecz postanowił nie pozostawiać dalszych śladów swej obecności tutaj. Co do strażnika, żywił cichą nadzieję, że – po odzyskaniu przytomności – nie będzie on chwalił się przed nikim swym brakiem czujności. W najgorszym razie, numer Dziewięć przez Trzy przez Dwa znajdzie się na czarnej liście…

Nim Achmat zdążył opuścić posesję, na ulicy dał się słyszeć jazgot zdezelowanego silnika i stary samochód terenowy zajechał przed dom.

Ukryty w żywopłocie, Achmat dostrzegł wysokiego mężczyznę w wieku czterdziestu paru lat, wyskakującego z pojazdu i zmierzającego w stronę domu. Mężczyzna ten, nim zniknął w drzwiach, rozejrzał się po ogrodzie i wrzasnął:

– Strażnik! Rozładować samochód!

Achmat odczekał chwilę, a potem podszedł ostrożnie do pojazdu. W jego tylnej części stało kilka koszy, wyplecionych z łodyg jakiejś miejscowej rośliny. W koszach było pełno dorodnych owoców i warzyw, połcie wędzonego mięsa oraz kilka butelek trunków z etykietkami najlepszych ziemskich wytwórni.

Wymknął się na ulicę i zawrócił w kierunku wschodniego stoku wzgórza, by obejść je od tylu. Po drodze nie napotkał już żadnych straży, nawet w pobliżu kilkunastu walcowatych pojemników, ułożonych na skraju lasu i obrośniętych zielskiem i krzewami.

"Cmentarz! – pomyślał z goryczą. – Cmentarz żywych ludzi!.'"

Sprawdził wskaźniki ukryte pod metalową klapką we wgłębieniu powierzchni pojemnika. Zasobnik pełen był hibernowanych ciał. Wyglądało, to na to, że stan hibernacji jest podtrzymywany przez działające wciąż urządzenia zasilane energię świetlną.

"Nie zdecydowali się na ich własnoręczna likwidację. Może dlatego właśnie pozostawili to tutaj, bez żadnego nadzoru: zęby inni zniszczyli to za nich. Chociaż, nie znając sposobu otwarcia zasobników, trudno zaszkodzić tym, co są w środku".

Obszedł pojemniki sprawdzając stan wskaźników. Siedem było pełnych, jeden zawierał tylko kilkadziesiąt ciał.

"Prawie półtora tysiąca osób! " – podsumował, rozglądając się za Komorą witalizacyjną.

Znalazł ją nieco dalej… A raczej to, co zostało z niej po pięćdziesięciu łatach dewastacji.

– Trzeba ich tu wezwać – powiedział do siebie, przekręcając guzik kombinezonu.

– Komandorze, Silva, zgłoście się!

W zaroślach za wzgórzem było zacisznie i spokojnie. Lekki wietrzyk przynosił tu zapach dymu z ognisk palonych przed lepiankami Osiedla, niebo nad wzgórzem było zabarwione żółtawą poświatą rozproszonego światła, które odbijało się od mieszaniny dymów i mgły, nadciągającej od jeziora.

Od czasu do czasu wiatr przynosił odgłosy chóralnych śpiewów lub pojedyncze okrzyki.

Potężna kamienna głowa była stąd częściowo widoczna na tle nieba, lecz tak jak ona, również, całe osiedle było jak gdyby zwrócone ku jezioru. Tutaj, w okolice poza wzgórzem, nikt się jakoś nie zapuszczał, nie docierały tu nawet patrole straży, których najwięcej można było spotkać w pobliżu wejścia do podziemi wzgórza oraz wokół "dzielnicy willowej"' na jego stoku.

– Dziwne, że nie pilnują tych pojemników…

Bądź co bądź, jest w nich niebezpieczny ładunek: tysiąc paręset osób, które znają prawdę. Przecież to żywa biblioteka pamięci! – powiedział Silva, opierając dłoń na ciepłym jeszcze od niedawnego słońca masywnym korpusie jednego z zasobników, pod którym obozowali.