Выбрать главу

– Wcale się nie dziwię… – Sloth spokojnie popijał gorącą kawę, siedząc oparty plecami o pojemnik. – Widziałeś, jak rozprawili się z aparatura witalizacyjną. Tych ludzi nikt tu nie potrafi wskrzesić. Są żywi, ale śpią snem wiecznym i nigdy nikomu nie opowiedzą prawdy o Ziemi…

– My możemy ich ożywić! Wystarczy, że przetransportujemy tu aparaturę ze statku.

– To nie wystarczy. Musisz jeszcze postarać się o żywność dla nich, a potem wyjaśnić im, co się stało…

– Wciąż nie widzę zasadniczych przeszkód. Widziałeś to pole ziemniaków. Zwierzyna też jest w okolicy, mamy trochę broni… Można by stworzyć coś w rodzaju oddziału partyzanckiego w okolicznych lasach… Nie musielibyśmy ożywiać wszystkich, wystarczyłoby… trzystu, pięciuset… – Silva snuł z zapałem swój plan działania. – Uzbroimy ich, a potem…

– Właśnie, co potem? – uśmiechnął się Sloth – Kogo będziesz zabijał?

– No… tych, tam… którzy tyranizują cały ten tłum biedaków… Zresztą, niekoniecznie trzeba ich zabijać…

– I co dalej? Przypuśćmy że obejmiesz władzę… Daruję ci na razie obmyślanie posunięć gospodarczych, ale spróbuj wyobrazić sobie pierwsze chwile po takim, nawet bezkrwawym, zamachu stanu… Przecież będziesz miał przeciw sobie całe osiedle? Będziesz musiał zastąpić strażników z pałkami – swoimi ludźmi, uzbrojonymi w porażacze. Ludność osiedla uważać was będzie za najeźdźców, którzy przybyli tu odebrać im to wszystko, co w ich przekonaniu stanowi ich własne osiągnięcia, ich najlepszy z możliwych – świat! Zastąpisz dyktaturę, do której: przywykli i którą zaakceptowali – terrorem, co wzbudzi w nich odruch oporu! Na kim oprzesz się w tym społeczeństwie? Na garstce starców, pamiętających jeszcze Ziemię i wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat? Jestem pewien, że wielu z nich na tyle już zdziecinniało, iż biorą za prawdę to, co oficjalnie głosi się młodszym. Co więcej, wierzą w tę kłamliwą wersję także ci, którzy dziś faktycznie kierują tym społeczeństwem… czy może raczej… po prostu żyją jego kosztem. Pół wieku odcięcia od prawdziwej informacji, uporczywego powtarzania kłamstw nie da się odrobić w ciągu paru dni czy tygodni wygłaszaniem pogadanek historycznych przez głośniki. Ludzie będą tego słuchali jak kłamliwej propagandy najeźdźców! Zrozum, Silva! Przecież każda gwałtowna akcja z naszej strony będzie potwierdzaniem tego wszystkiego, co oni wyobrażają sobie na nasz temat!.To ich tylko zmobilizuje do oporu, do obrony przed utratą swojej wolności – jedynej, jaką znają; swoich pozycji i dóbr, jakie tu, w dotychczasowych warunkach, uzyskali… Czy zdołasz ich przekonać, że nie tylko nie chcemy im wszystkiego odebrać, a wręcz odwrotnie – chcemy poprawić ich sytuację? Jakich użyjesz argumentów, by uwierzyli że to nie podstęp, nie kłamliwe obietnice! W ich oczach będziemy zawsze najeźdźcami wkraczającymi tu, by zburzyć ich świat, jedyny jaki znają, a więc – najlepszy w ich mniemaniu…

Silva milczał przez długą chwilę, a potem uderzył pięścią w ścianę pojemnika biostatycznego, którego cielsko odpowiedziało głuchym, stłumionym dudnieniem.

– Więc co?… Co mamy zrobić? Pozostawić ich tak? – wykrzyknął z irytacją. – Tych żywych, cofniętych do epoki feudalnej, i tych tutaj, bez szansy powrotu do życia w ludzkich warunkach?

– Komandor ma rację… – wtrącił milczący dotąd Achmat. – Nie wolno używać siły, zastępować jednej dyktatury inną. To wcale nie znaczy, że wszystko ma pozostać tak, jak dotychczas, ale… myślę, – że trzeba to zrobić ostrożnie…

Sloth pokiwał głową.

– Właśnie. Trzeba zacząć z innej strony – powiedział cicho. – Odkłamywanie musi trwać co najmniej tyle czasu, ile trwały kłamstwa…

– Jesteś pesymistą, komandorze! Myślę, że młode pokolenie…

– Nie zapominaj, że ich krótka historia zna już przypadki izolowania tych, co mówili, albo choćby myśleli inaczej niż życzyli sobie dyktatorzy. Czy wiesz, co to jest zwykły, ludzki strach przed represjami?… Nie, nie wiesz zapewne, bo skąd mógłbyś wiedzieć… Urodziłeś się znacznie później niż ja, w innym już świecie… Patrzysz na to inaczej.

Widzisz, każdy z nas ma do przeżycia tylko pewną ograniczoną ilość lat – niezależnie od tego, jak je sobie rozłoży w czasie… My, piloci, mamy ten przywilej, że możemy nasze życie podzielić na szereg kawałków, przeżywanych w coraz to innych czasach…

Ale nawet my cenimy sobie to nasze pokrojona życie, chcemy zaznać w nim – oprócz radości walki, odkrywania, przygody, emocji – także trochę zwykłych ludzkich przyjemności…

Może w waszym młodym wieku nie czuje się jeszcze tego tak dotkliwie. Szafujecie czasem własnego życia, to wam wolno. Robiłem to samo, gdy byłem młodszy… Ale nie wolno decydować o cudzym życiu. Jeśli można oszczędzać ludziom przedwczesnej śmierci – trzeba z tego skorzystać. Dlatego uważam, że nie powinniśmy wzniecać tu wojny wewnętrznej, która nie obyłaby się bez ofiar. Oni nie czują potrzeby zmiany swej sytuacji – a w każdym razie nie dojrzeli jeszcze do tego, by ją zmieniać. Nie czują się, nieszczęśliwi, bo nie wiedzą, o ile jest im gorzej niż innym osobnikom ich gatunku, na innej planecie…

– Co za zadziwiający paradoks! – westchnął Achmat. – Oni, tutaj, w tych warunkach, są we własnym przekonaniu szczęśliwsi od ludzi żyjących na Ziemi, którzy w nieporównanie lepszych warunkach narzekają i skarżą się na przekleństwa cywilizacji.

– Ci, tutaj, wiedzą, że lepiej im być nie może! Wszystko zależy tylko od nich, nikt obcy nie zmusza ich do niczego, nie grabi, nie wyzyskuje. Są sami u siebie a to daje im poczucie względnego zadowolenia. Dopiero gdybyśmy uświadomili im nędzę ich egzystencji, uczynilibyśmy ich prawdziwie nieszczęśliwymi!

– O ile uwierzyliby w bajkę o "ziemskiej cywilizacji, słyszaną z naszych ust… Cóż więc zadecydujesz, komandorze?

Sloth milczał, bawiąc się zerwaną gałązką. Ogniska za wzgórzem przygasały, niebo ciemniało. Kończył się krótki dzień, kolejny dzień życia biednego, karykaturalnego społeczeństwa planety Ksi, któremu tak trudno było pomóc – mimo że przybysze z Ziemi dysponowali zaawansowaną techniką, doskonałą bronią i mądrością wielu pokoleń…

– Mam dość szerokie pełnomocnictwa. Mogę zdecydować według własnego uznania – odezwał się Sloth, patrząc na Silvę. – Mogę nawet uczynić cię gubernatorem tej planety, jeśli zależy ci na takiej godności. Ale, patrząc na to wszystko, dochodzę do przekonania, że nawet całe moje doświadczenie nie upoważnia mnie do decydowania o losie tych ludzi… Nawet o losie jednego spośród nich… Tutaj potrzebne jest konsylium specjalistów, a nie taki znachor jak ja! To społeczeństwo jest chore, odcięte od prawdziwej informacji, wynaturzone – ale żywe, rozwijające się jakoś, trwające – jak roślina wegetująca na złym, jałowym gruncie, wczepiona korzeniami w skałę czy pianek…

– Myślę, że zespół socjologów, ekonomistów, psychologów, politologów i kogo tam jeszcze… też miałby tu twardy orzech… Czy słyszeliście kiedykolwiek o fachowcach od resocjalizacji społeczeństwa?

– W dzisiejszych czasach, istnieją specjaliści od wszystkiego – zaśmiał się Achmat.

– Więc… – pozwolicie, że ja uznam moją rolę za zakończoną. Obiecano mi, że ta podróż nie będzie mnie kosztowała więcej niż dwa lata życia. Chcę wyegzekwować tę obietnicę. Wracam na Ziemię, muszę oszczędzać resztki mojej… hm… późnej młodości. Nie mam widocznie kwalifikacji na męża opatrznościowego dla zbłąkanych planet. A wy… Cóż, macie do stracenia jeszcze parę lat, nim zaczniecie… oszczędzać…

– Pozwolisz nam zostać, komandorze? – spytali obaj prawie równocześnie.

Uśmiechnął się. Pomyślał, że będąc w ich wieku spytałby tak samo i poczuł jakby żal, że nie potrafi podjąć takiej decyzji.

– Mam do tego prawo. Ale muszę was uprzedzić, że na najbliższy statek poczekacie ponad czterdzieści lat. Tyle, ile potrzeba, by nasz meldunek dotarł na Ziemię, plus czas lotu.

– Nie ma zmartwienia, komandorze! – powiedział Silva. – Mamy hibernatory, zostawisz nam paru ochotników z załogi i jakoś sobie poradzimy.

Patrzył na nich jakby z odrobiną zazdrości. Ci chłopcy byli pełni wiary w swoje siły i zdolności… Nie chcąc im psuć tego entuzjastycznego nastroju, powstrzymał się z wyrażeniem swojego poglądu na skutek eksperymentu. Jego zdaniem, było rzeczą zupełnie obojętną, czy zostawi ich tutaj, czy też nie. Jeśli dopełnią warunku, jaki im stawiał – unikania krwawych zamieszek – to z pewnością niewiele zmieni się tutaj za lat czterdzieści. Sloth wierzył tylko w specjalistów, choć rozumiał zapał tych młodych ludzi i ich najlepsze intencje.

Nie powstrzymał się jednak od drobnej złośliwości.

– Tak oto – powiedział – zawiązuje się nowa grupa eksperymentatorów, którzy będą znęcać się nad biednymi szczurami w tym laboratorium, sami pozostając poza zasięgiem skutków eksperymentu… A gdy coś się nie uda, schowają się w hibernatorach i poczekają, aż ich ktoś wyciągnie z tego bigosu…

Przyjęli kpinę z poczuciem humoru, a Achmat powiedział:

– Nawet wiem, kto nas będzie z tego wyciągał, komandorze!

– Na przykład?

– Nim dolecisz do Ziemi, zrobi ci się żal, że cię nie ma tutaj.

– Niedoczekanie wasze! – pogroził im pięścią, lecz po chwili dodał:

– A zresztą… może masz rację… Tylko, że tym razem muszę koniecznie wykorzystać trzymiesięczny urlop… Ani dnia krócej!

– A wy, tutaj – ciągnął po chwili – nie próbujcie robić żadnych przewrotów! Rozumem, nie brutalnością! Zbrojna akcja niczego nie naprawi, a boję się, że mogłaby bardzo zaszkodzić. To społeczeństwo – choć ogłupione do cna i sparaliżowane własną niewiedzą – przecież składa się z normalnych zupełnie ludzi, takich jak my czy inni Ziemianie. Om gotowi są bronić z poświęceniem i szczerym zapałem tego, co uważają za swe autentyczne zdobycze – swoich lepianek i ziemniaków, bo są przekonani, że wszędzie poza tą planetą ludziom żyje się j e s z c z e g o r z e j! Jakże byliby nieszczęśliwi, gdyby im wykazano że są w błędzie… Być może, ukaraliby swoich ukochanych władców, których teraz uważają za twórców ich pięknego świata, ich dobrobytu polegającego na tym, że mogą codziennie jeść i mają dach nad głową… Ukaraliby ich i znienawidzili, ale… co dalej? Czy byłoby im lepiej? Nie! Dopiero wówczas poczuliby jak dotkliwie zostali oszukani, jak bezsensownie dali się manić pół wieku! A przecież nic w ich życiu nie zmieniłoby się przez to na lepsze!