– Ale… nie można ich tak zostawić! – powiedział Achmat w zamyśleniu. – Obowiązkiem naszym jest pomóc im, wesprzeć ich, wyprostować te wszystkie błędy i kłamstwa!
– Pozostała jeszcze jedną nie załatwiona sprawa – powiedział Slath, gdy znaleźli się znów w rakiecie patrolowej.
– Myślisz o tych wszystkich, których powysyłano gdzieś daleko od osiedla?
– Właśnie. Nie mamy żadnych wskazówek, gdzie należy ich szukać. A przecież to są jedyni nasi sojusznicy. Oni ryzykowali własnym życiem, przeciwstawiając się przeinaczaniu prawdy i oszczerstwom rzucanym na ludzkość.
– Jeśli nawet żyją w puszczy, to i tak nie doczekaliby pomocy z Ziemi, której pozostali wierni – zauważył Achmat. – A może… już ich tam nie ma?
– Zwykle tak bywa. Pierwsza linia ginie, dekownicy pozostają – stwierdził Sloth smętnie. – Nawiążcie łączność z Omarem.
Rakieta była gotowa do powrotu na orbitę.
– No cóż… Chyba zrobiłem swoje? – westchnął Sloth, a dwaj jego towarzysze spojrzeli na siebie znacząco.
Wyczuwali niepewność w głosie dowódcy i zdawali sobie sprawę, że komandor zaczyna się wahać.
– Zostawię was tu, jeśli chcecie… Miałem za zadanie dowiedzieć się, co się tu dzieje. Dowiedziałem się, że nikt tu nikogo nie morduje, a ludzie, zwłaszcza ci sprytniejsi, dają sobie jakoś radę, jak zresztą wszędzie Ja nie mam wcale ochoty martwić się o cały Wszechświat. Chyba wreszcie, do cholery, mam prawo pomyśleć o sobie?
– A zresztą – dodał po chwili milczenia – gdyby któryś z was mnie prosił o radę, to dałbym pewne wskazówki…
– Jakie, komandorze? – spytali obaj razem.
– Ten stary z Alfy myślał zupełnie niegłupio. Tylko że nie miał środków na przeprowadzenie swego dobrego, w gruncie rzeczy, planu. Abstrahuję oczywiście od jego osobistych dość niskich pobudek, o jakie nie śmiem was posądzać.
– Myślisz o przejęciu władzy?
– Tak. Ale trzeba by to zrobić mądrze. Teraz jest to znacznie trudniejsze niż było wtedy. Należy to bardzo starannie przygotować. Teraz ekipa dyktatorów powiększyła się o ich potomków, jest tu już cała klasa rządząca, na pewno kilkuset, sądząc po ilości willi na wzgórzu!
– Oraz cała kupa strażników!
– To niniejszy kłopot. Najpierw trzeba nagle i równocześnie przejąć kluczowe stanowiska. Wydaje mi się, że gdyby wszystko przeprowadzić zgrabnie i cicho, ludzie by tego nie spostrzegli. A strażnikom wystarczyłoby podnieść uposażenia. Lecz wszystko nadal musiałoby przebiegać bez wstrząsów i nagłych zmian społecznych. Dopiero potem, powoli, powoli… należałoby zacząć wszystko prostować…
– Ile by to potrwało według ciebie, komandorze?
– Myślę, że następne dwa, trzy pokolenia, moi drodzy optymiści! – zaśmiał się Sloth. – Nakłamać łatwo. Trudniej wyskrobać te wszystkie brednie z ludzkich mózgów.
– Zrobimy to szybciej. Gdy przylecisz tu za czterdzieści lat… – zaczął Silva, spoglądając z ukosa na Slotha siedzącego w fotelu nieco z tyłu za pilotami.
Komandor przymknął oczy. Z głową opartą o poduszki fotela, wędrował już teraz – szybciej niż światło, bo z prędkością myśli – z powrotem ku planecie, gdzie co krok napotyka się owe rozkoszne istoty o wielkich, zachwyconych oczach…
Warszawa 1979/80
Janusz Andrzej Zajdel
Janusz Andrzej Zajdel (1938-1985) o sobie:
Zdążyłem urodzić się jeszcze na krótko przed wybuchem wojny, piętnastego sierpnia 1938 roku. Jestem warszawiakiem z urodzenia, zamieszkania i z natury: nie umiem istnieć poza tym miastem. Tutaj przeżyłem cały okres wojenny i Powstanie Warszawskie, a potem kilka kolejno następujących okresów błędów i procesów odnowy. Ukończyłem liceum ogólnokształcące, a następnie fizykę jądrową na Uniwersytecie Warszawskim. Od kilkunastu lat pracuję w dziedzinie bezpieczeństwa radiologicznego, wykładam na kursach ochrony radiologicznej, piszę poradniki fachowe i artykuły popularnonaukowe, scenariusze filmów oświatowych… a od lat dwudziestu, obok tego wszystkiego, pisuję nowele i powieści fantastyczno-naukowe. Nie wiem sam, jak to się dzieje, że znajduję na to czas, sypiam niewiele… Mam wielką, zadawnioną pretensję do tych, którzy sprawili, że mój dziadek – przed wojną drukarz i wydawca – zginął na warszawskim Pawiaku. Gestapo zlikwidowało drukarnię, a ja obecnie zdany jestem na łaskę wydawnictw, w których książka „robi się" trzy lata… Nie uważam się za człowieka sukcesu. W dziedzinie zawodowej nie osiągnąłem wysokich stanowisk ani stopni naukowych – zachowując w zamian czyste ręce, autentycznie własne poglądy i własną twarz. W dziedzinie pisarstwa – zdołałem napisać jedenaście książek (powieści i zbiory nowel) w ciągu dwudziestu lat. Sześć spośród nich wydano, reszta – czeka na druk. Sporo nowel i dwie powieści opublikowano za granicą lub są w trakcie przekładu. W ciągu dwudziestu lat pracy twórczej „dorobiłem się" mieszkania M-4, żony, dziecka i samochodu, aktualnie mocno zużytego. Oficjalnie doceniono mnie dwukrotnie: w 1973 dostałem odznakę Magnum Trophaeum za wieloletnią współpracę z Młodym Technikiem, a w roku 1980 otrzymałem nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki za najlepszą książkę SF roku.
Tak wyglądałby mój dorobek… Aha, ponadto jeszcze dorobiłem się sporych długów, zaciąganych systematycznie na poczet honorariów za książki, które powinny były ukazać się zgodnie z terminami umów, lecz… wpadły w tak zwany „poślizg wydawniczy".
Mimo wszystko jestem jednak optymistą, aczkolwiek umiarkowanym. Wyrazem mego optymizmu może być między innymi fakt zaangażowania się w działalność NSZZ "Solidarność" na terenie miejsca pracy (wybrano mnie przewodniczącym Komisji Zakładowej). Jest to pierwsza organizacja, do której wstąpiłem spontanicznie. W ramach mojego optymizmu zgadzam się z angielskim poetą Tennysonem, który powiedział: „Na szukanie lepszego świata nie jest jeszcze za późno." Użyłem tych słów jako motta do mojej najnowszej powieści.
Zapytywany o światopogląd, nie określam go nigdy nazwą żadnego ze znanych kierunków filozoficznych. Mój światopogląd jest otwarty, ewoluujący ustawicznie, rewidowany i korygowany, i dbam o to, by nie dał się obrysować żadną ramką. Mam zresztą dość zasadnicze zastrzeżenia, co do systematyki nurtów filozoficznych i systemów światopoglądowych. Uważam, że na przykład spirytualizm mieści w sobie materializmy wszelkich odcieni, jako szczególne, uproszczone przypadki. Parafrazując ideę Godła powiedziałbym, iż w obrębie każdego pomyślanego systemu pojęć i reguł, implikującego określone środki i metody poznawcze, występują problemy nierozwiązywalne środkami tego systemu. Prymitywne i ograniczone systemy światopoglądowe – wciskane dzisiejszemu człowiekowi jako jedynie słuszne i ostateczne wyjaśnienia wszechrzeczy – przy bliższej, krytycznej analizie ukazują swe płycizny i dziury, przez które przeziera ogrom ignorancji ich głosicieli. Dzieje się tak zapewne dlatego, że niezmiernie rzadko zdarzają się prawdziwi filozofowie-humaniści, to znaczy tacy, którzy oprócz dobrych chęci i bogatego zasobu hermetycznej nomenklatury posiadają rzetelną wiedzę matematyczno-przyrodniczą, bez której całościowa synteza filozoficzna jest po prostu niewykonalna.
Dlaczego piszę? Głównie dlatego, że istnieje pewna liczba osób lubiących czytać moje książki. Gdyby nie to, prędko bym się zniechęcił, bo nie jestem zbyt wytrwały w walce z naporem twardej rzeczywistości. Chciałbym napisać jeszcze kilka książek, w tym co najmniej jedną naprawdę znakomitą. Poza tym chciałbym zwiedzić jeszcze kilka miejsc na świecie – zawsze jednak z perspektywą powrotu do mojego rodzinnego miasta.
Prawdę mówiąc nie bardzo lubię wyjeżdżać na długo, bo – pomijając inne względy – brak mi czasu na pisanie. A pisać umiem tylko w kilku określonych miejscach: najlepiej idzie mi to we własnym mieszkaniu, a także w Zakopanem i na Mazurach, w czasie urlopów. Tym samym prawdziwie wypoczynkowego urlopu dawno nie miałem. Z pragnień zupełnie nierealnych – chciałbym, żeby doba miała trzydzieści sześć godzin. Nie dlatego, by więcej pracować, lecz – aby nareszcie móc się wyspać nieco dłużej, bo… z natury jestem leniwy. A drugie nierealne marzenie: żeby książki ukazywały się w terminie, a honoraria wystarczały na trochę więcej niż na podstawowe potrzeby życiowe…
Kwazar, kwiecień 1981